Bishnoi to plemie zyjace zgodzie z natura. Ktos ich zauwazyl jak radża wysłał zolnierzy zeby nacieli mu drewna. Lud bishnoi sie postawil to wycieli 200 osob w pien. Wiadomo ze meczennicy maja lepiej, wiec od tego czasu plemie holduje tradycji, zyje zgodnie z natura itp. Pakujemy sie do busika mazdopodobnego, wyjezdzamy z miasta. Sporo terenow wojskowych, teren popustynny. Spotykamy jakis pasace sie wielblady, jakies zwierze z rogami (dla hindusow niezmiennie "deer"). 40 stopni wali z nieba. Zjezdzamy z asfaltu do jakiejs zagrody i kierowca mowi ze to juz. No coz - chatka z krowiego gowienka, telewizor w kacie. Tubylec parzy nam herbate, podobno z opium. Zostaje nam dwa razy na dlon nalana kropla owej hebraty, mamy sie delektowac. Wow. Pamiatkowe zdjecia, jedziemy dalej. Tkacz dywanow niestety chory lezy w lozku wiec jego syn nieporadnie cos tam bawi sie sznureczkami ze niby tka. Nie idzie mu, bo podobno nieruszane nici myszy pogryzly. Wow. Kolejny tkacz ma kilka chatek z krowiego gowna i gliny, przed kazdym bateria sloneczna. Tkacz gada po angielskiemu, cotam pokazuje, kilka dywanow, "good price", zaden z nich nie wyglada specjalnie (chodzi o to zeby ktos zobaczyl dywan i powiedzial "o ten jest z indii"). Kolejny przystanek garncarz, oczywiscie wszyscy sa zapraszani do pociapania sie blotkiem ze niby garnek robia, ja wiedzac jak potem ciezko schodzi to spod paznokci odpuszczam sobie. Wyrzezbione przez wspolpodroznikow kociolki delikatnie laduja w kacie, zakup paru glinianych drobiazgow, jadymy dalej. Po drodze duri weaver "polecany przez lonely planet", kierowca mija obojetnie. Super. Nosy na kwitne, przed wjazdem do miasta namawiamy kierowce na cos-cokolwiek. Zawozi nas do zaprzyjazionej fabryki gdzie dlugie pasy tkaniny dostaja wzorki a potem ktos je tnie na husty. To juz jest autentyczne, jak to subtelnie okreslilem "no turist shit", zdjecia mam nadzieje ze wyjda ladnie.
Wracamy do miasta, rzeznia z taxiarzami, jedziemy do Adźmer na autobus. Autobus bez klimy, oczywiscie jakis ciapak siedzi na naszym miejscu. Wladczy ruch biletem, miejsce wolne. Autobus zero klimy, cale szczescie okna zaklejone czarna folia. Postoje na stacjach trwaja akurat tyle ile kierowca potrzebuje zeby sie nachłeptac z wielkiego buklaka. To On jest tu panem i wladca. Jesli kierowca stwierdzi ze starczy postoju zaczyna powoli cofac z miejsca postojowego. Ze wszystkich stron biegna ciapaki, wskakuja. Cale szczescie biala twarz krzyczaca moment moment wzbudza radosc i wszyscy smieja sie z Adama biegnacego do autobusu z kibelka :)
Ladujemy w ajmer, taxiarze strugaja kozakow, targujemy cene saczac kawe i dajac do zrozumienia ze mimo ze jest 21 ni chu* chu nam nie zalezy zeby sie z adźmer dostac do zasranego pushkaru. W koncu staje na naszym, lecimy po gorkach do Pushkar. Ladujemy, pierwszy hotel z brzegu, pokoj z klima, wielkie malzenskie loze z baldachimem, 750rupali - tłusto!