Pushkar okazuje sie byc tak swietojeb*y jak to opisano w przewodniku. W hotelowej restauracji nie ma nawet omletow, wszystko wegetarianskie gowno. Pytamy o "special" lassi, czyli ichni sztandarowy jogurtowy napoj w wersji bhang lassi czyli z marihuana. Syn wlasciciela z pobozna mina tlumaczy nam ze od roku nie sprzedaje special lassi w trosce o zdrowie gosci, po czym schodzi na rozmowe o cenach bhanga. Zegnam mysli o baranince spod lady, piwa tyz nie ma. Spanie w poprzek lozka (dla przypomnienia - baldachim itp), bo nikt nie chce spac pod klimatyzatorem.
Rano wstajemy, puszczamy sie w miasto. Z miastem jest tak ze ma swiete jezioro wokol ktorego sa ghaty (schody na ktorych ciapate myja sie w swietym blocie, pardon wodzie. Niestety na dnie jeziora pasa sie krowy i jezdzi traktor,czyli znow nas wydymali - jest pora sucha i nie ma jeziora. Do tego wszystkie swietojebliwe meze sa na wielkim swiecie kumbha mela w rishikesh,czyli nawet folklor lokalny wyemigrowal. Cztery dychy z nieba a my leziemy wokol dziury po jeziorze. Jakies baseny porobione, w nich raczej zazywajacy chlodu niz rytualnych kapieli tubylcy. Targ nawet fajny, leziemy do jakiejs swiatyni, niebacznie nie zamknieta klodka i juz lazimy po galeriach na samym szczycie. Po drodze zaczepia nas typ ze trzeba kwiatka puscic w jezioro za pomyslnosc. Wiemy ze wiaze sie to z sowitymi oplatami pomaranczowym sznurkiem na nadgrarstku. Niestety pan nas namawiajacy nie wygladal na zadnego swietojebliwego a jego jedyna argumentacja bylo ze inni nas beda na to samo nagabywac. Powoli zaczynamy miec dosyc tej ich hinduskiej smykalki biznesowej i pan niezbyt subtelnie zostaje odprawiony. Docieramy do najwazniejszej ze swiatyn, podobno jednej z niewielu na swiecie swiatyn brahmy. Hm, taaaa, swiatynia akurat zamknieta do ktorejs godzinym chyba k* z okazji swieta zamknietych swiatyn. Leziemy kawalek dalej, zaraz za miastem parkuja wielblady i sa przejazdzki na pustynie. Bedac swiecie przekonani ze te wielblady sa g* warte leziemy sami w piach, ja lubie takie krajobrazy, coz zrobic.
Mialem koncepcje ze musze poprawic sobie karme, najlepiej dajac potrzebujacemy. Wyklad chyba Adama ze nie powinienem dawac kasy tylko kupic jedzenie zostal zapamietany. Podlazi ciapata z bahorem i dawaj do nas ze milk for baby. "O" mysle sobie, zaraz sobie karme poprawie. Szarmacko szykujac 20 rupali leze z pania do wskazanego sklepiku. Tam "mleko" ktorego koniecznie jej pieprzony bahor potrzebuje to Ghee - jakis super rarytas z masla bodajze, anyway wskazane przez łajzę pudelko "mleka" kosztuje 240 rupii. Z uzyciem k* i ch* zegam sie z pania i sklepem, jakos sobie poradze ze zla karma :/ Kawalek dalej jakies niezbyt obdrapane gowniarze probuja tej samej sztuczki tym razem przysiegajac ze chca tylko ciapati (chlebek z cena oscylujaca wokol 4-15rupii). Nie dalismy im niestety szansy na pokazanie nam co to za super zajebiste ciapati chca.
Idziemy pol miasta "na pizze", zmeczeni siadamy, skladamy zamowienie, dowiadujemy sie ze pizze sa dopiero od 18 i ze wszyscy to wiedza. Kelner raczyl byc niezbyt mily, w zwiazku z czym z k* i ch* opuszczamy lokal. Cierpliwosc do tych mistycznych k* pachnacych k* indii powoli nam sie konczy. Idziemy do lokalu polecanego przez lonely planet, okazuje sie ze swietjebliwosc miasta latwo pokonana jest przez 150rupali za butelke piwka. Dwulicowe sukinsyny...
Pokrecilismy sie po tym calym puszkarowie wieczorem lecimy z powrotem do Ajmer, tym razem na pociag do new delhi. Taxiarze znow jakies cyrki odstawiaja typu ze za duzo osob czy costam, znow indie milo nas traktuja per noga, znow milo zegnamy kolejne miasto. Pociag sleeper jakos bez przygod zawozi nas do delhi.