W delhi jestesmy dosc wczesnie, Adam i ja bierzemy hotel za 700, Andrzej kawalek dalej za 400. My mamy balkon i klime, Andy ma wkurwa i czekaut obowiazkowy po 24h pobytu (czyli 6:45 rano). Troche spimy, puszczamy sie w miasto. Trase metrem na old delhi mamy opanowana, wiec lecimy zobaczyc ten ich fort. Znow wkurw - dla hindusow wstep 20rp, dla bialasow 250. Placimy, wchodzimy. Wow, i łał - sklepy! Oczywiscie drobiazgowa kontrola co mamy w torbach, za kazdym razem boje sie ze idioci zabiora mi zapalniczke beznynowa. Cale szczecie ledwo co 10 orientuje sie co to takiego. Wchodzimy tylko po to zeby sie przekonac ze najfajniejsze miejsca so odgrodzone sznurkami "no entry" a kramu pilnuja policjanci z kalaszami i strzelbami z IIw św (jak wszedzie btw). Lekki wkurw zamienia sie w mocny, znajdujemy miejsce gdzie "nie wolno", upewniamy sie ze policjant nas z daleka widzi, wbijamy sie robimy zdjecia. Zaraz jakis ciapak krzyczy ze nie wolno, zlewamy go, zolnierz z gwizdkiem idzie do nas. Spluwa to spluwa, wzbudza szacun, wiec zlazimy ale pyskujemy ostro ze k* i ch* ten p* park nie jest wart 250 rupii. Zolnierz jedyne co ma do powiedzenia to "ticket office", tam pewnie by nam powiedzieli "government" albo by zwalili na jakas inna biuwokratyczna komorke tego biuro-kraju ktora akurat postanowila ze obiekt zwiedzany do ogladania jest zewnatrz. Zachowujmey sie jak buraki, szukamy czegos do rozpierdolenia, niestety pomniejsze obiekty wandaloodporne. Depczemy im klomby z kwiatkami a co. Zalegamy na trawniku w cieniu - za 250 rupii mielismy juz lepsze hotele :/
Nieco zregenerowani wychodzimy, kierunek jama masjid, znaczy najwiekszy meczet w indiach. Wstep za darmo ma byc, wiec lekki optymizm. Idziemy wzdluz zjawiskowego arabskiego targu, jest brama do meczetu. Ciapaty siedzacy z policjantami przy bramce metali drze sie ze moje spodenki sa za krotkie i trzeba mi pidźiama. Szlag, zebym ja zapomnial ze nie wolno, no nic mea culpa. Oczywiscie prowadzi mnie do swojego zaprzyjaznionego sklepu z piźiamami, gdzie kawalek bialej szmatki ma mnie kosztowac 250 rupali. K* i ch*, dowidzenia palancie. Sam puszczam sie szukac piźiamy, kupuje za 100. Zakladam biale plocienne spodenki rozmiar xxxxxxl na dupe, wygladajac jak idiota z radosnie dyndajacym aparatem na szyi czlapie w meczet. Reszta ekipy juz na poczatku powiedziala ze sie nie da dymac i ze nie ida. Wstep do meczeta owszem darmo, ale za aparacik 200rupali. Twardy bede mysle sobie, jestem oaza spokoju, mala burda, pan mi pokazuje ze rzeczywiscie regulamin tak mowi i ze to nie jego wymysl place i wchodze.
Buty taszcze w gustownej reklamoweczce, torba z aparatem i aparat dyndaja na szyi, w koncu wbijam sie na teren meczetu. Eeee, no dobra, wielki placyk, nieco spokojniejsza atmosfera fajnie jest wmawiam sobie. Wydruki rodzialow Lonely Planet 2007 mowia ze wstep na minaret z widokiem na miasto bedzie kosztowal 20 rupali. Dupa, k* i ch* jako bialas place 100 rupali. Czy juz wspominalem ze zostalem rasista? Miejsce sprzedazy biletow na wieze pieknie oznaczone, wejscie na ten minaret juz nie. Chwile sie blakam w koncu znajduje. Ide murem moze z 30m, z daleka widze dwoch brudasow, jeden sciska plik pieniedzy drugi rozklada buciki niewiernych na poleczkach. Ten od organizacji do mnie ticket please. Szukam pod pidźamą, szukam w torbie aparatu (kupa kieszonek), caly czas wyspowiadajac sie nad sensownoscia sprawdzania biletu ktory wczesniej inne ciapate mi podarlo zebym wlazl na ten mur.Oboje do mnie ze tam jest malo miejsca i ze mam zostawic buty. Sciskam buty pod pacha razem z torba do aparatu, f* off i niczym ruscy pod stalingradem z rykiem przedzieram sie przez nich i wbijam do minaretu. Schodzki faktycznie szerokosci takiej ze idac obcieram lokciem prawa sciane a torba lewa sciane. Jak ktos idzie z gory to wciagam brzuch, jakos sie przeciskamy. Oswietlenia zero, kiedys dzialalo, pewnie aktualnie jest swieto braku oswietlenia. Na szczycie tlum smierdzieli, wszystko okratowane tak ze obiektywu nie wsune w szpare. A ch* by was jasny strzelil wszystkich! Ladny widok na fort i kawalek miasta. Poogladalem, schodze. Na pozegnanie w bramie cykam sobie jeszcze foty calego meczeta, katem oka widze ze jakis palant kazdego wychodzacego z aparatem pyta czy mial wykupiony bilet. Jak podlazl do mnie nie dalem mu dojsc do slowa tylko zaczalem ryczec "what", "you need more money from me!? Yeah, morem oney huh?!" albo cos w tym stylu. Daje mi spokoj. Slowo "wydymali nas" niemal na trwale wchodzi do naszego slownika na okreslenie atrakcji turystycznych tego kraju. Kolo meczetu gostowne uliczki z bazarami. Poniewaz nie ma ich w lonely planet, to miejsce "nie istnieje". Zadnych bialasow, zadnego naciagania, naprawde klimatycznie. Wlazimy w głąb i idziemy z 40min. Konca nie widac, restauracji tez. W koncu majac dosc lapiemy cycle rikshaw i przez 30min przebijamy sie przez rikszowe korki w kierunku stacji metra.
Ja poczytawszy nieco neta przypominam sobie o "dzielnicy czerwonych latarni" czyli GB Road (no dobra, mialo byc MG road, ale w hotelu mi pan wyjasnil, dodatkowo tlumaczac ze ma nie byc bang bang w hotelu). Andzej rozweselony malym conieco deklaruje sie na wyprawe, Adam i Dorota zostaja na romantycznej kolacji. Rikszarz wie gdzie to jest, zaczyna od 150 rupali, oczywiscie ma jakies super wyjasnienie czemu tak drogo. Ze tam jest dangerous itp. Na miejscu okazuje sie ze zagrozniem dla rikszarza jest platny parking riksz. Rozni kolesie w roznych dziwnych sprawach kreca sie po ulicy, na dole sklepy z lozyskami i innym metalowym stuffem. Jedyna oznaka ze cos tu sie dzieje wiecej to wlasnie "biznesmeni" oraz malutkie bramy z nieustajacym ciagiem wchodzacych i wychodzacych. Burdele sa na gorze, brakuje odwagi zeby wlezc, zreszta okolica nie bardzo. Znow nas wydymali - dzielnica czerwonych latarni to zero lasek na dole i trzy klatki schodowe do jaskin rozpusty :/
Sams cafe na paharganj ratuje nasza wiare w hinduska kuchnie - pyszny kurczak i baranek z prawdziwego grila (pieca) palonego drewnem. Szwendamy sie po okolicy rodzielajac i spotykajac od czasu do czasu. Powoli szykujemy sie do powrotu. Udaje nam sie posrednio wydymac hindusow biorac riksze. Rikszarz stawia sprawe prosto - zamiast 80 zaplacimy 50 rupali jak bedzie mogl nas zawiezc do sklepu z pamiatkami i spedziemy tam min 10 minut :) Nie udaje sie niestety zaproponowac zeby zawiozl nas do 3 sklepow i doplacil nam 50 rupali. Znajduje w LP jakies central cottage industries emporium - rzaqdowy sklep z pamiatkami, ceny fixed, 6 pieter, pobiezne ogledziny zajmuja nam 4h.
Oczywiscie niemal kazdy wiekszy sklep z duperelami ma cottage emporium w nazwie, ale ceny zawieraja spory podatek od bialej mordy wyplacane rikszarzom. trzeba wydrzec ryja zeby dojechac do tego wlasciwego na connaught place, inczej wyladuje sie w przybytku gdzie maly drewniany slonik (700rupali w sklepie rzadowym) kosztuje 4000rupii.
Dymani mniej lub bardziej docieramy do wieczora. Tak jak poprzednio w drodze na local airport bookujemy tania taksowke przez biuro podrozy (180 rupii). taksiarze jest zdziwiony ze jest nas az 4 i ze nie mozna. Za dodatkowe 100 rupii bedzie mozna. Robimy scene popisowa - Andrzej chce mu spuscic wp*, Dorota wydrapac oczy, w koncu ja wjezdzam z rykiem sierzanta. Koniec gramatyki - "we, luggage, taxi, airport, no additional money" wykrzyczne ciapatemu w twarz (plus widownia zainteresowana coz to sie dzieje)...
India, terrible India, zegna sie z nami w swym najpodlejszym stylu....