Pierwszy Dzien w delhi minal blyskawicznie. Bardzo ladne lotnisko nastawilo nas optymistycznie. Po wyjsciu z niego czlowiek jest zmylony - czyzby to wszystko co pisali o tym miescie to bzdura? Wsiadamy do poobijanego ambasadora, pas pasazera jest uciety, jedziemy przed siebie. Ladujemy na jakiejs ulicy, podobno kawalek dalej jest nasz hotel, znad sterty brudu patrzy na nas smutna krowa. Weszymy spisek, pytamy pare osob, trafiamy do smyle inn. Pol godziny pozniej wprowadza sie nas do klitek - dwa lozka i 40cm z dwoch stron tych lozek. Lazienka to sedes i prysznic lejacy woda zaraz obok. Kabina prysznicowa by sie nie zmiescila. Po ciepla wode trzeba zadzwonic po "9" ale przeciez to co z kranu leci juz za chwile jest znosne. 300inr/doba/osoba ze "sniadaniem".
Najpierw spacer po bazaar road, czyli esencja pahar gandz, ruszamy piechota w kierunku od old delhi. Szalenstwo to chyba jedyne slowo ktore jest adekwatne do tego miasta. Mozna by pisac i o szalonych rikszach i o krowach i o brudzie i o ludziach. Wszystkie jednak slowa juz czytalem i mimo to nie oddaja one tego czym jest Delhi. Stoimy jak wryci pod dworcem kolejowym i chłoniemy to wszystko. Napotykamy na sklep z alkoholem i kupujemy trzy okocim palone mocne. W smaku jak siuski. Stoimy pijemy, podchodzi pan i niezobowiazujaco z nami rozmawia. Sensowy czlowiek sugeruje taksowke (20inr,czyli o jakies 80mniej niz chcieli rikszarze). Jedziemy w kierunku connaught place, do podobno rzadowego tourist office. W tourist office wita nas jowialny grek, czestuje herbata, uklada nam plan wycieczki, zero naciskow, dziekujemy wychodzimy. Gdzie my do cholery jestesmy? Na mapie wyglada jak rondo, ale juz bedac tam zewnetrzne kolo wcale nie wyglada jak koło. Idziemy przed siebie , mijamy stragany, ludzi, czlapiemy. W foto punkcie robimy fotki naszych mord, jakis mocno upierdliwy dzentelmen prowadzi nas do sklepu z pamiatkami. W sklepie przecudne rzeczy, ceny w dolarach rownie przecudne. Docieramy do srodka connaugth place, boski mcdonalds bez grama wolowiny. Przed wejsciem do parku bramki metali, "no foto" i sprawdzaja nasze plecaki, wiec na trawie bylo bezpiecznie, akurat na godzinna drzemke.
Z drzemki wygania nas glod. Idziemy do knajpy - przed drzwiami porter szeroko uchyla odrzwia, jest karta win. Jak te cielaki zamawiamy zarcie indyjskie. Moja wyrobiona geba niestety nie dala rady temu co nam przyniesiono. Mozna by tym usuwac rdze i odmrazac szyby, ale do jedzenia bylo za ostre. Lapiemy taxi i docieramy do india gate. Maja rozmach skubancy, a moze to brytole zbudowali? Tlum ludzi, stajemy robic foto i juz po chwili to my jestemy fotografowani. Dorota pozuje z hinduskimi kobietami, kolesie robia zdjecia z nami. Wszystkiego pilnuje wojsko z kalaszami. Sycimy oczy widokiem, zapada zmrok. Wzialem sie za wymiane obiektywu, oczywiscie zaraz sie zebrala widownia i kazdy moj ruch byl sledzony. Z india gate ruszamy z powrotem w szalenstwo pahargandziu. Nauczony pobytem na jemma el fna namierzam balkon jakiegos hotelu. Mielismy nadzieje na piwo, jednak nikt sie nami na tym balkonie nie interesowal. Widok na TO wszystko sparalizowal nas na tym balkonie na dobre pol godziny.
o wlasnie kelner naszego hotelu przyniosl kawe z duza lyzka do zupy. Indie - idzie sie przyzwyczaic...
Dzien kolejny to Holi, swieto wiosny. Pierwszy rekonesans jeszcze przed sniadaniem, wracamy lekko kolorowi. Leca wiadra wody z balkonow, na ulicy podcchodza uciapani kolesie i zyczac happyy holi smaruja nas kolorowym proszkiem. Najczesciej na czole, dostaje sie tez policzkom. Kilkakrotnie w czasie zyczen zatrzymuja sie pogadac, kilka razy dotykaja naszych nog apotem swoje czolo (szacunek?). Po sniadaniu w najgorszych ciuchach i apratach owinietych w folie ruszamy. Lazimy do 15 po pahar gandziu - nie widac juz ze my bialasy, ja bylem zielono czerwony, chcociaz to akurat zalezalo czym ostatnio mnie wysmarowano. Wielka radosc na ulicach, wielka zyczliwosc. Z czasem turysci nam zaczynaja robic zdjecia. My smiejemy sie z przerazonych bialasow ogladajacych to wszystko przez okna w hotelach i knajpach. Phi - bezpieczni, ale po co przyjechali do Indii ? Lekki niesmak to banda dzieci ktore rzucily sie niby nas brudzic, niby zabrac proszek ale po wszystkkm Adam odkryl ze ma rozpieta kieszen.
Kolo 14 diamond cafe, ludzkie ceny, polecali spotkani polacy. Owner costam nawet umie po polsku. Na zarcie czekamy kupe czasu, bo zgubili kartke z zamowieniem. Szef regularnie chodzi do kuchni i opieprza leniwych kucharzy. Toaleta przeraza... Nawet znosna zupa z baraniny z ananasem i czort wie czym jeszcze. Tak, ja zadeklarowany wrog zup mowie ze byl odobre. Holi podobno konczy sie kolo 14, ciezko nam bylo uwierzyc. Jednak wracajac do hotelu ludzie patrzyli na nas jak na dziwakow, tak jakby to wcale nie byl dzien holi, i bycie kolorowym na ulicy bylo passe.
Jeszcze luzna uwaga - dzien drugi a ja krowe zauwazylem dopiero jak mnie potracila lbem. Kolo smieci mozna spokojnie siedziec, a syf to takie naturalne cos tutaj :) Na zorganizowanych wycieczkach strasza na kazdym kroku brudem, i zyje sie sterylnie. Dzis lazac po brudnym miescie utytlanym we wszystkie mozliwe kolory nawet przez chwile nie pomyslalem och ach musze umyc rece. Czlowiek zzywa sie z tym miastem...
update - wieczorem pojechalismy metrem na old delhi. Ponure miejsce wieczorna pora - kupa ludzi na chodnikach, ciemno. Puscilismy sie w strone fortu, ale juz zamkniete, wiec kierunek meczet. Wokolo meczetu przyjemniej, jakos tak luzniej, nie ma ponurych hindusow, cala masa arabow wychodzi z modlitwy, wszyscy ubrani na bialo. Do meczetu nie mamy wejscia, cale szczescie dookola przybytki zywnosciowe nastawione na arabow. Baranina z ulicznego grilla palce lizac :)
Wieczorna loczega zmierzala w strone zrodelka z okocimiami, po drodze dalem sie nabrac na hinduskie piwo bezalkoholowe 10 000volt, byla jeszcze mocniejsza wersja 50 000 volt, beznadziejne, az sie hindusy na innych straganach zaczely smiac z nas. Wracajac na pahar ganj spotkalismy pana prowadzacego slonia. Kierunek wskazywaz ze porusza sie z metra na pociag - w Indiach wszak wszystko mozliwe. Jutro lot do Bagdogry...