Zwykle podróże mam rozplanowane – ich podstawą jest przemieszczanie się i po/do-znawanie. Tym razem postanowiłem jednak iż to czego najbardziej potrzebuję doznawać jest odpoczynek. Po wyspaniu się (błąd, bo życie tu zaczyna tętnić od 7 rano) i słabym śniadaniu na klimatycznym tarasiku przed naszym balkonem wsiadamy na skuter i jedziemy przed siebie. Na początek obieramy kierunek zachodni – ale już w miasteczko utykamy na moment w knajpie z muzyką na żywo (o 13!) potem trafiamy do ….. na lokalny specjał …. będący odmianą sataya zrobioną jednak nie z kawałków kurczka, a z mielonego mięsa z przyprawami którym oblepiono patyczek szaszłykowy. Klimatu posiłkowi dodawała charakterystyczna indonezyjska „wiata” składająca się z dachu i maty do siedzenia/leżakowania. Kawałek za miastem napotykamy na pogrzeb, nieśmiało kręcimy się dookoła, zaraz jednak ktoś zaprasza nas bliżej. Zmarła osoba przynoszona jest owinięta w materiał, składana jest do normalnego grobu, po czym dół ten nakrywa się bambusowymi kijami, matami a na koniec warstwą folii. Wygląda to jakby nadal praktykowano tworzenie komór grobowych, oznaczając ich krawędzie czterema stellami (?). Wiele osób przygląda się ceremonii, jednak nikt nie płacze. Imam coś monotonnie recytuje, a ja w myślach po cichu modlę się za bliskich, którzy odeszli.
Zwiedziwszy pole z ryżem i pracującymi nad nim wieśniakami zajeżdżamy na plażę – jedną z wielu w pobliżu. Wstęp na plażę, czyli opłata za parking 20k, jest coś co udaje toaletę i jest pani nabierająca wodę ze studni i polewająca plażowiczów (prysznic). Leżakowanie uprzyjemniamy sobie kokosami i ananasami. Zaskakuje nas wielkość odpływu – odsłaniają się koralowce, które normalnie podziwiam snorklując, dziwne jest to w jaki sposób przeżywają okresy na wolnym powietrzu. Zmrok zapada dość wcześnie – zaliczamy po drodze stację benzynową – półeczka z litrowymi butelkami do tankowania skuterów, zajeżdżamy na kolejną plażę – tym razem była absolutnie pusta, jeśli nie liczyć chamray dzieciaków z których jeden umiał zapytać, czy chcemy kokosa, po czym rowerem nam go dostarczając i uczciwie zarabiając 10k za szt. Jego koledzy umiejący powiedzieć tylko „mani” oczywiście nie dostają nic. Wracamy do „miasta” podziwiając widoki, umawiam się na lekcje gotowania. Zajeżdżamy do Nanas na pyszne curry z kurczaka, rozpytujemy tam o dukuna.
O dukunach dowiedziałem się czytając „Powiedział mi wróżbita” Tiziano Terzaniego –świetna książka opisująca zupełnie odmienną Azję pełną szamanów i duchów. Dukun to szaman, znachor, osoba parająca się czarną magią, umiejąca kontaktować się z duchami. Wielu indonezyjczyków było bardzo zdziwionych że o takowych pytamy – w dużych miastach ich świat pędzi do przodu, a szamanizm przecież nijak nie przystaje do nowoczesności, jest zwykłym zabobonem.
Okazuje się, że spotkany podczas poszukiwań miejsca do spania właściciel homestaya, który oferował nam materac do spania właśnie zajmuje się leczeniem ludzi potrzebujących. Trochę podśmiechiwał się z określenia dukun, jednak całkiem poważnie słuchał o złych rzeczach dziejących się w życiu L. Stwierdził że spróbuje pomóc i bardzo przepraszał że nie może przyjmować nas przez kilka kolejnych dni z rzędu. Nie chciał żadnej opłaty, sam nam powiedział iż ma dar, który otrzymał po śmierci ojca i że czuje potrzebę dzielenia się nim z ludźmi. Na początku podczas całkiem (moim zdaniem) zwykłego ugniatania głowy L nagle zaczęła płakać, podobno łzy same zaczęły lecieć. Tak samo jak płacz się zaczął po jednym słowie zaczęła się uśmiechać. Dalej było ugniatanie różnych miejsc, potem zaczął żuć jakiś korzeń i chuchać nim w najpierw w czoło, potem w oczy. Na koniec papką preżutego pieprzu wysmarował L za uszami, a papka ta miała tam pozostać przez jakiś czas. Nie było to misterium w glinianej chacie w otoczeniu duchów i szamanów, ale coś w tym „zabiegu” było magicznego. Już następnego dnia L czuła się dużo lżej, więc szaman czy nie zadziałał.