Geoblog.pl    BorsukWro    Podróże    Indonezja (08.2014)    Jakarta - Yogyakarta
Zwiń mapę
2014
06
sie

Jakarta - Yogyakarta

 
Indonezja
Indonezja, Yogyakarta
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7002 km
 
Z rana poszliśmy sprawdzić, co też można zobaczyć dookoła hotelu (Bale Ocasa - Jakarta). Kilka nowopowstających budynków sugeruje że nie za długo przetrwają pola ryżowe i byle jakie chaty - cywilizacja wkracza szybkimi krokami. Krajowy terminal w Jakarcie posiada lounge - zwykle na lotniskach w Europie zamknięte dla mnie miejsce, oznaczające komfort dla posiadaczy grubszego portfela. Hej, ale ten akurat lounge kosztuje całe 20zł, zapewniając masaże (dodatkowo płatne), klimatyzowane pomieszczenie z wygodnymi fotelami, palarnię na zewnątrz, komputery z internetem, wifi, niewielki wybór jedzenia, przekąski, kawę herbatę i inne napoje za darmo. Naprawdę poczułem się jak przynajmniej posiadacz biletu z napisem business class :) Samolot Lion Air do Yogyakarty (bilet za 110zł) nieco opóźniony, stajemy na pasie do startu i tak stoimy. Bez klimatyzacji. Duszno. Stoimy. W ruch idą instrukcje bezpieczeństwa jako wachlarze. Nadal stoimy. I tam 30 minut. Naprawdę niefajne wrażenie ta linia po sobie zostawiła. W Dżogdży (tak się mówi na Yogyakartę) z lotniska prepaid taxi do hotelu "1001 Malam" - niestety pani sama przyznała że robią overbooking i generalnie mam spadać na drzewo bo są full. Kawałek od tego hotelu pani ulokowała nas w Istana Batik Ratna - kosztuje nieco mniej, ma odkryty basen, ale ostatni wolny pokój mieli w holu hotelu. W nocy hałas samochodów z ulicy plus musiałem prosić ochroniarza o wyłączenie britney spears koło 3 nad ranem :) Z rana już normalnie przenosimy się do 1001 Malam - hotel w stylu arabskim, fajnie położony przy wąziutkiej uliczce mierzącej może ze 2m szerokości. W pobliżu dwie klimatyczne knajpy, kilka agencji turystycznych, czyli oklica zapewnia realizację 100% potrzeb backpackerskich. Hotel znacząco przepłacony - kosztuje aż 480 000 rp (130zł), śniadanie zamawiać trzeba w recepcji, nie ma żadnej obsługi z kuchni na tarasie, jedyny plus to dizajnerskie wnętrze i nowiutka niesłyszalna klima z funkcją "noc".
Z hotelu bierzemy przejażdżkę samochodem - najpierw jedziemy na Borobudur. Jest to jedna z największych buddyjskich świątyń na świecie, a zbudowana została w IX wieku. Sześć prostokątnych poziomów świątyni to przepięknie rzeźbione alejki i prawdziwi pielgrzymi muszą każde z tych pięter obejść 3 razy pokonując łącznie 30km. Na szczycie trzy poziomy koliste i kilkadziesiąt posągów Buddy w stupach symbolizują osiągnięcie Nirwany. Niestety większość turystów właśnie nirwanę postanawia osiągnąć od razu bez spacerowania, więc dość duży tłum sprawiał kłopot w mistycznym przeżywaniu i kontemplacji. Pod świątynią spory bazar, szybkie zjedzenie czort wie czego z jednego z warungów (warung=wszystko co daje zjeść, ale jest za małe by nazwać się restauracją) i już jedziemy dalej zobaczyć wulkan Merapi. Miałem nadzieję na zobaczenie opisywanego w Lonely Planet wypływu lawy, jednak lawa już nie cieknie, a jej kilkudziesięciukilometrowy jęzor jest wielką odkrywkową kopalnią darmowego materiału budowlanego z masą pyłu, ciężarówek, koparek itp. Objazd wulkanu offroadem - dwugodzinna jazda odbywa się jeepem willysem (z II wojny czy jakoś nieco później), jest bardzo niekomfortowa a pomimo maseczek przeciwpyłowych kurz miałem absolutnie wszędzie. Jest kilka fajnych widoków po drodze, można zobaczyć co lawa robi z ludzkim dobytkiem, ale dla miłośników widoków polecam podjechanie pod parking i spacer w stronę górki, oszczędzającym sobie pyłu, kurzu, wybojów i brzydkich słów.
Wieczór to ulica Maliaboro - kiedyś dwupasmowa, zamieniona jednak w kilometr bazaru pełnego ludzi, riksz, koni, sklepów, knajp itp. Sprzedawcy w głównej galeryjce bardzo brzydko obchodzą się z turystami, jednak już w przyległych sklepach napotyka się na cywilizację i można kilka niezłych rzeczy dość tanio zakupić. No i uliczne warungi zapewniają sporo kulinarnej rozrywki. Wieczorem w "naszej" uliczce w knajpie dodaję do listy moich kulinarnych "zdobyczy" zjedzenie zlanego wódką i podpalanego mięsa z pythona i kobry. Po pierwsze ilość kości przekracza najwredniejsze z ryb, po drugie mimo starań kucharza smakowało jak kurczak. Satay i Nasi Goreng przeplatane jakimiś curry jednak do końca pobytu pozostają królami mojego podniebienia.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
BorsukWro
Artur W
zwiedził 9.5% świata (19 państw)
Zasoby: 151 wpisów151 13 komentarzy13 1445 zdjęć1445 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
03.08.2014 - 16.08.2014
 
 
14.07.2013 - 26.07.2013