Geoblog.pl    BorsukWro    Podróże    Wietnam (lipiec 2013)    Sajgon - My Tho - Can Tho
Zwiń mapę
2013
23
lip

Sajgon - My Tho - Can Tho

 
Wietnam
Wietnam, Mỹ Tho
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8164 km
 
Skoro świt meldujemy się pod Kims Cafe - nonstop podjeżdżają autobusy zbierają białasów i wiozę ich w różnych kierunkach. Nasz oczywiście spóźniony dość wygodny mikrobusik z dość charakterystycznym panem przewodnikiem. Zagadany później przyznaje że był oficerem w wojsku, nie zabijał jednak ludzi - jego ludzie zabijali.
Po dość luźnych dwóch godzinach jazdy pojawiamy się w turystycznym porcie w My Tho, skąd regularnie grupy turystów ruszają popływać po kanałach. Mekong okazuje się wielką rzeką rozlewającą się w tym miejscu na kilka kilometrów. Niski sezon oznacza brunatno błotnisty kolor wody i niesamowicie zielone gałęzie oberwane przez rzekę płynącą przez dżungle Kambodży i Wietnamu. Nasza łódka o pojemności 20 turystów z wielkim głośnym silnikiem choć kołysze się niezdrowo to jakoś dowozi nas na jakąś wyspę (Con Tan Long?). Wysiadka, szybkie przejście ścieżynką przeciskając się przez inne grupy turystów. "Tu siądziemy spróbować lokalnych owoców", "tu lokalny zespół muzyczny uraczy nas swoim miauczeniem", "tu kobiety robią rękami i maczetami cukierki kokosowe żeby turyści mogli je drogo kupić", "tu możecie zrobić sobie zdjęcie trzymając patyk z dwoma wiklinowymi koszykami"...
Może i było by fajne gdybyśmy byli sami, albo mieli lokalnego przewodnika i gdybyśmy mieli okazje wejść na moment w prawdziwe życie na tej wyspie zamiast turystycznych kombinatów pomimo niskiego sezonu wypchanym grupami emerytów i chińczyków. W tym samym ekspresowym tempie nasza grupka sprawnie zaganiana jest do kilku wiosłowych łódeczek stłoczonych w kanale w pobliżu owych kombinatów. Okazja do kilku fajnych fotek, jednak znów w kanale przed sobą i za sobą widzimy inne grupy, do tego wszyscy boatmani wiosłują jakby brali udział w jakichś wyścigach. Z przykrością konstatuję iż biorą udział w wyścigu - o kasę za przewiezienie turystów. 15min później po lekko chyboczącym się pomoście wchodzimy na naszą łódź i coraz bardziej niespokojną rzeką wiezieni jesteśmy "gdzieś". Kolejna wyspa i chwiejny pomościk prowadzą nas na obiad - wiele knajp, wiele grup, w cenie wycieczki ledwo zupa z kurczaczkiem, ale już za drobną opłatą można wypić sok z kokosa, kupić red snappera (rybę) z grilla. Padający deszcz wstrzymuje nas w knajpie, niestety zabiera jednak szansą na mały szwend w okolicy, zresztą i tak pan oficer niecierpliwie spogląda na zegarek. Ach tak, on przecież też bierze udział w wyścigu. Wracamy do portu, busem jedziemy zobaczyć pagodę (Vinh Trang?). Ładna, choć deszcz psuje przyjemność spaceru dookoła. Odbębniwszy program wycieczki prosimy przewodnika żeby wyrzucił nas na dworcu autobusowym.
Dworzec to szumna nazwa - mała poczekalnia, jedna kasa, wszystko po wietnamsku. Lekko zagubieni udajemy się w kierunku kasy - pani macha ręką że biletów do Can Tho nie ma ale zaraz podbiega jakiś typek i proponuje że nas motorem podwiezie gdzieś gdzie jest bus. Cena 50 000 dongów, dwa dolce z hakiem uspokaja mnie, że nikt mnie tu nie chce wyrolować. Pani w kasie nic po angielsku, coś bełkocze po wietnamsku i macha ręką, facet tłumaczy że nie ma busa, powstaje lekko histeryczny chaos i mimo że cały czas coś mi nie gra pakujemy się na dwa motory. Po 15min jazdy moja pewność siebie zostaje wystawiona na ciężką próbę, przychodzi mi na myśl niebieski pasek w TVNie "Dwójka polaków zaginiona w Wietnamie".... W końcu w jakiś szalony sposób przekraczamy czteropasmową autostradę i zostajemy wyładowani w jakiejś knajpie pełnej hamaków. Miejsce nie wyróżnia się niczym szczególnym, jednak pan w motocyklu upiera się że to tu zatrzymują się autobusy. Zanim zdążam otrzepać się i doprowadzić do (umysłowego) porządku pan wybiega na drogę i machaniem ręki zatrzymuje busik z napisem Can Tho. Niby wszystko się zgadza, ale cena 450 000 powoduje moje lekkie zjeżenie. Na dodatek w busie zdecydowanie nie ma miejsca na naszą dwójkę, więc zamiast zastanawiać się "k**a za ile" zastanawiam się "ale k***a gdzie my się tam upchniemy" bus odjeżdża, kilka minut później następny się zatrzymuje, cena to "okazyjne" 400 000 (20USD) wiele krzyku po wietnamsku, w drugim rzędzie siedzeń zaraz koło drzwi robią się dwa miejsca, płacę, wsiadam.... Przez szybę widzę jak nasz miły dżentelmen idzie na tył autobusu i dzieli się z pomagierem kierowcy łupem wywalczonym właśnie na białasach. Krzyczę, awanturuję ale wszyscy mnie ignorują, dałem się zrobić jak małe dziecko, jeszcze panu od motoru dopłaciłem te moje śmieszne 50 000. Potem dopiero sprawdziłem, że bus powinien kosztować około 50 000/osobę ...
Droga się dłuży, obok mały gnojek się rozpycha, kura w kartonie pod nogami się tłucze, jest duszno, szaro i ponuro.
Zła karma kontynuuje - kierowca na dwupasmówce przegrodzonej betonowymi płytami dość głupio wyprzedza ciężarówkę, która nas nie zauważa i postanawia wyminąć jakiś skuter albo rower. Głośny huk urywanego lusterka, zaraz potem zgrzyt metalu. Mimo że minęły mikrosekundy, zdążyłem odmówić z dziesięć paciorków zanim 40cm od naszych twarzy przestała się przesuwać paka ciężarówki i mogłem ponownie zacząć oddychać mając w komplecie wszystkie ręce nogi i większość niezbędnych do życia organów. Na początek blokujemy ruch na autostradzie, kierowca z pomagierem drą się na kierowcę ciężarówki, bus został na lewym pasie, nikt z niego nie wysiada. Miałem niemiłe wrażenie że zaraz busik zostanie zmieciony przez innego tira, więc czym prędzej uciekliśmy na pobocze i już stamtąd obserwowaliśmy ciąg dalszy wydarzeń. Za nami korek, kierowca spokojnie wsiadł do kabiny, i wcale nie wyglądał jakby miał zamiar dalej jechać. Odczekałem chwilę i przypuściłem atak na pomagiera kierowcy - miał oddawać kasę i to natychmiast. Było to dla niego zbyt wiele, wyraźnie bał się dwójki wkurzonych białasów (szczególnie w obliczu nadjeżdżającej policji), więc czym prędzej zatrzymał jakiś (całe szczęści) cywilizowany/klimatyzowany autobus, wsadził nas do niego i jeszcze za nas zapłacił. Już bez większych przygód dotarliśmy do Can Tho - wytłumaczyłem sobie że chciwość i zła karma dopadła pomagiera kierowcy, póki auta nie wyklepią nie będą jeździć, więc nie będą zarabiać. Złe uczynki zostały im odpłacone, ciekaw jestem jaki los spotkał pana z motorem....
Can Tho to duże miasto, jakoś dostajemy się do miasta, taksówkarz okazuje ludzkie odruchy i przestaje nas doić na kasę gdy mówimy mu ile zapłaciliśmy za autobus. Szukając hotelu stawiamy sobie priorytet niskiej ceny, w końcu za 12USD lądujemy w Xuan Mai 1, do którego prowadzi sympatyczna uliczka pełna pozamykanych straganów i szczurów. Relaksujemy się, powoli schodzi ciśnienie, kolejne grupy zupełnie pozbawione chęci skomunikowanie się z nami upychane są w czeluściach hotelu. W recepcji pytamy o organizację rejsu na floating market, zaraz pojawia się pan Dung roztaczający przed nami świetliste wizje proponowanych rejsów w okazyjnie niskich cenach (30$ małe kółko 3h, 50$ duże kółko 5h). Cena jest sztywna, nienegocjowalna, dajemy 10$ zaliczki i ruszamy namierzyć jakieś jedzenie. Miasto nocą wymarłe, jedynie na końcu wielki statek-restauracja właśnie odpływa na swój wieczorny kolacjo-rejs. Namierzamy pizzerię, mają tam i peperoni i oliwki, tego nam było trzeba. Po drodze od namolnych pań, tudzież w jednym z hoteli (Kim Long) z sympatyczną obsługą dowiadujemy się iż nasz rejs powinien kosztować koło 10-20$, no tego to już za wiele! Idziemy z powrotem do naszego hotelu i w ramach wieczornej rozrywki postanawiamy odwołać rezerwację u pana Dunga. Oczywiście im bardziej chcemy odzyskać nasze 10$, tym bardziej pan Dung się robi wnerwiający. Wymyśla sobie że za odwołanie pobierze sobie 20% kosztów rezerwacji, czyli właśnie owe 10dolarów. Lekko spięty mówię że w takim razie idę na policję, on żebym szedł, no i .... poszedłem. Oczywiście sporo czasu zajęło namierzenie posterunku, tam po wyłuszczeniu mojej sprawy (podczas którego to wyłuszczania nie byłem do końca pewien czy pan oficer do którego mówię w ogóle rozumie po angielsku) dostałem do wypełnienia druczek. Po spędzeniu 30min na posterunku okazuje się, że mimo iż posterunek jest po drugiej stronie ulicy, to hotel leży w innej dzielnicy i tamten komisariat jest gdzieś "tamtą ulicą w prawo, potem w lewo". Znów krążymy po mieście szukając tego cholernego komisariatu, w hotelu opowiadają że potrzebujemy taksówki i że to pół godziny drogi, w końcu jednak znajdujemy go zupełnie niedaleko. Znów tłumaczę moją sprawę mundurkowi za biureczkiem pod kręcącym się na suficie wentylatorem, znów aż do skończenia przemowy nie mam pewności czy on w ogóle mnie rozumie. Pomaga pokazanie druku z tamtego komisariatu, "aaaah, druczek, druczki to ja rozumiem" wydaje się mówić jego mowa ciała. Pan policjant podchodzi do sprawy poważnie, dzwoni po pana Dunga, który z kolei po wietnamsku przedstawia swój punkt widzenia. Mniej więcej rozumiem co opowiada i zupełnie jakbym rozumiał wietnamski wcinam mu się w rozmowę. Choć na początku miałem dużo złości na cały Wietnam i obyczaje ludzi tu mieszkających, z czasem jednak odzyskanie dziesięciu dolców przekształciło się w zabawę, w której L również brała udział. Pan Dung w końcu potrącił sobie swoje 20% (czyli 2dolary), my natomiast ową zawrotną kwotę postanowiliśmy poświęcić na rozpasaną konsumpcję. Niestety martwe miasto nie dawało nam na to szansy, więc poszliśmy spać barykadując przy tym drzwi i kładąc gaz pieprzowy po łóżkiem na wypadek gdyby pan Dung z kolegami postanowiłby do nas w nocy zawitać.

I wyobraziłem sobie SMSa do rodzinki "nasz bus zderzył się z ciężarówką na autostradzie, ale mamo nie martw się, wieczór spędziliśmy bezpiecznie na komisariacie".
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
BorsukWro
Artur W
zwiedził 9.5% świata (19 państw)
Zasoby: 151 wpisów151 13 komentarzy13 1445 zdjęć1445 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
03.08.2014 - 16.08.2014
 
 
14.07.2013 - 26.07.2013