Z rana lekko obolali po nędznych materacach w hotelu, śniadanie spożywamy w knajpce naprzeciwko, na dziś mamy plan dotarcia na jakąś plaże. No dobra, tylko czym? Autobusem już jeździliśmy, podobnie jak taksówką, pociągiem, statkiem, limuzyną i samolotem. Zastanawiamy się nad wzięciem moto-taxi, ale pewnie cena kursu powrotnego będzie słabo negocjowalna, na pewno nas zdoją, trzeba się targować i ogólnie psuć sobie humor....
No i wpadamy na pomysł wynajęcia skutera. Moje doświadczenie w jeździe tym pojazdem sprowadza się do prób skuterem żony kolegi (zakończonych wjazdem w pokrzywy i wywrotką przy gwałtownym hamowaniu), no ale bycie mężczyzną wszak zobowiązuje. Dokładnie visa vi hotelu za 5USD/dzień wynajmujemy pojazd z automatyczną skrzynią. W ramach jazdy próbnej jadę go zatankować (100k dongów), ładuję L na tylne krzesło i jedziemy przed siebie. Już po paru km przestają mi się trząść nogi, coraz odważniej jedziemy przed siebie skoro nadal siedzę na skuterze i nadal żyję, nic mnie nie rozjechało, nie spadłem, nie połamałem nóg - znaczy się da się! Gorąco polecam tę formę zwiedzania, nawet dla osób, które w życiu nie siedziały na skuterze!
Na pierwszy ogień jedziemy na plażę An Bang, mimo że ilość ludzi była znikoma, to ilość knajp wskazywała na znaczne zakomercyjnienie. Kawałek dalej "autostradą" w prawo zjeżdżamy pod już całkiem wyludnioną plażę (tylko dwie puste restauracje i pani domagająca się 60k za wynajęcie leżaka). Woda czyściutka i cieplutka - wszystko pięknie, tylko jakoś nudno. No to wsiadamy na skuter i jedziemy obejrzeć miejsce, gdzie rzeka wpada do morza.
Całą drogę pokonujemy z wielką pomocą Nokia maps - coś nieprawdopodobnego, że dróżki i ścieżynki o wyjątkowo niewielkim znaczeniu strategicznym są tam pozaznaczane. Zwiedzamy kilka wiosek, cmentarz, cykamy zdjęcia wodnym bawołom, zmęczeni turlamy się w stronę miasta. Zabawnym znaleziskiem jest "restaurant at the end of the world" czekająca na tłumy turystów które nigdy tam się nie pojawią - całe szczęście , bo rybacy (z okazji festiwalu mający wolne) mnie poczęstowali piwem, L dostała loda, dużo uśmiechów i brak zrozumienia wzajemnej mowy. W mieście poznajemy funkcjonowanie parkingu dla skuterów - zostawia się pojazd, gościu powinien wydać numerek i kredą przepisać numerek na siedzeniu. Zostawienie od-tak bez numerka zapewne prowadzi do nieciekawych konsekwencji. Przyjemnym miejscem w Hoi An jest bazar, częściowo ucywilizowany i wepchnięty pod dach budynku, nadal jednak ma pewien klimat. Jako że nadal widno postanawiamy jechać pred siebie, tym razem na zachód (ulice Tran Hung Dao i Huong Vong) kawałek za miastem po lewej stronie widzimy górujące nad krzakami wieże pagody - napis na bramie mówi "Tam Quan Chua Long Tuyen", miejsce totalnie nie turystyczne, zero kasy za wstęp, ludzie nawet się uśmiechają, dzieciaki wygłupiają do aparatu - fajnie. Oddajemy motor - rozcierając nieco tylko obtarte części ciała wracamy do miasta. Niestety nie udaje nam się wykorzystać biletów kupionych poprzedniego dnia (120k za 5 atrakcji) - nawet przejście przez mostek dziś darmowe. Włóczymy po mieście, w ścisłym centrum policja pilnuje zakazu poruszania się na skuterach i rowerach, większość elektryki pogaszona, miliony nastrojowych lampionów - przyjemnie.