W Sajgonie bierzemy taxi za pośrednictwem hotelu - 10USD, trochę więcej niż zapłaciliśmy jadąc na liczniku z lotniska (130-140k VND). Terminal krajowy lekko brudnawy i bałaganiasty, L przypomina sobie Indie i umiarkowany entuzjazm przejawia wobec samego lotu. Obok budują nowiutki i czyściutki terminal drugi, więc lada dzień i ta ostoja azjatyckości odejdzie w niepamięć. Samolot ładny i wygodny airbusik, bardzo cywlizowani pasażerowie, linie lotnicze jetair pacific - okazuje się, że można sprzedawać jedzenie, napoje i pamiątki nie wkurzając ludzi jak w ryanie, można mieć uśmiechnięte stewardssy i stewardów, Europo ucz się zanim będzie za późno!
Lądowanie w Hanoi - tu już miał czekać zarezerwowany przez maila kierowca z Serene hotel (cena za odbiór +18USD, cena podobna do taxi). Hotel otacza turystę opieką jeszcze przed lądowaniem - okazuje się że często zdarza się że taksówkarze mafijni spisują nazwiska pasażerów od oczekujących kierowców i próbują tychże pasażerów przejąć wcześniej. Jako zabezpieczenie hotel przekazał mi pin code, który taksówkarz miał mi podać w ramach uwierzytelnienia.
Hotel Serene jest w wąskiej uliczce, jednak już przy głównej ulicy czeka świta - dwóch w mundurkach do niesienia bagażu i pani w zółtej sukni do ziemi do przywitywania. Brakowało chyba tylko ludzi sypiących płatkami róż w drodze do hotelu (jakieś 150m). W samym hotelu najpierw nas rzucili na kanapę, potem nam kazali pić słodki soczek, dopiero gdy minęło nam pierwsze oszołomienie na momencik tylko pożyczyli paszporty - nic nie trzeba wypełniać, nic nie trzeba płacić, wszyscy się uśmiechają i w ogóle cudnie. Hotel jak na swoje 39USD (low season) był świetny - nowoczesne i ładne pokoje, klima, komputer w każdym pokoju, brak hałasu z miasta i w ogóle cud i mniód.
O ile w Sajgonie było kilka wyraźnie backpackerskich ulic, o tyle Hanoi ma nieco inny styl - mieszka się w starej dzielnicy, dookoła masa uliczek i właściwie nie masz pojęcia, co cię czeka za rogiem. Przejeżdżając taxi widzieliśmy kilka ulic "wyspecjalizowanych", czyli np wyłącznie guziki i nitki, albo bambusowe kije i świeże badyle. W hotelu dostaliśmy mapkę z zaznaczeniem kilku ważnych miejsc, zarówno dla tych, którzy chcą zjeść pyszną zupę za 50k (7.50zł) jak i tych co za główne danie są gotowi dać 300000-500000 (45-75zł). I zaczęliśmy wietnamić na dobre - najpierw knajpa w której była non-stop coś się dzieje, masa klientów, a z menu jest jedna specjalność - ZUPA. Przy wejściu próbowałem się dowiedzieć co to, angielskiego zero, więc pokazałem "dwa razy proszę" i już po chwili pychota w talerzu ląduje przed naszymi nosami. Dopiero przy drugiej wizycie widzę dwie odznaki tripadvisora wiszące nieco wstydliwie na ścianie. Dostajemy talerz w którym od góry idąc napotkamy - prażona cebulka z mielonymi orzechami, warstwa mięsa z woka (wołowina,cienkie plastry), marchew z czymś, makaron ryżowy, a na samym dole nieco zupki wraz z liśćmi kolendry(?) sałaty i czegoś jeszcze. Je się toto pałeczkami, z małą łyżką do pomagania sobie.
Pychota! Knajpa się zwie "Bun Bo Nam Bo" i znajduje się przy Hang Dieu 67
W ramach poznawania miasta na piechotę człapiemy do organizatora naszego rejsu po Halong - po wielu badaniach internetu wybrałem Aclass Cruise. Nieco błądzenia, trafiamy, dostajemy upgrade z tańszego opera cruise na droższy i "lepszy" aclass cruise - znów milutko, znów troska o klienta.
No i czegoż to tu nie ma w tym Hanoi - każda ulica pełna sklepów, cywlizacyjnie są o krok do przodu w stosunku do klasycznych bazarów z handlem na ulicach, choć i takowe bazarki czasem się jeszcze spotka. Wszędzie na ulicach miliony skuterów, często trzeba było iść drogą, bo chodnik to zarazem moto parking. Rikszarze rowerowi funkcjonują już tylko jako turystyczna atrakcja wokół jeziora, wynajmuje się ich na godziny. Spacer dookoła jeziora, soczek z widokiem w knajpie na górze, pakujemy się do wodnego teatru kukiełkowego (water puppet theatre) - przedstawienie odbywa się w basenie, lalkarze do połowy zanurzeni w wodzie, po wodą sterują lalkami unoszącymi się na powierzchni. Miało nieco magii. Rezerwacja jest na konkretne godziny, bilety 60k (pod scenę) i 100k (tylne rzędy, nikt nie zasłania), kamera dodatkowe 20k, ale można schować ją do torby i wyciągnąć dopiero w trakcie przedstawienia. Już lekko zmęczenia człapiemy (z pomocą nokia maps) do hotelu. Na miejscu z mapki wyczytujemy restaurację green mango - szykowna knajpa, kelnerzy kłaniają się w pas. Bardzo dobrym pomysłem jest mieszanka przystawek - kuchnia zaskakująca formą, smakiem - zupka z ogórka i pomidora z chilly, cukrem i cebulą podana w sosjerce, zawiniątko sałaty z kurczakiem i czymśjeszcze, magia w kuchni (cena 200k dongów). Dania główne, choć kosztowne nie powtarzają sukcesu przystawek. Spać wcześnie, bo o ósmej jazda na zatokę. W nocy urwanie chmury, nawałnica, woda padała w ilości wiele wiader na głowę kwadratową :)