Kandy 1
Z rana się żegnamy, naprawdę szkoda zostawiać to miejsce. Roshan gdzieś dzwoni, załatwia nam hotel. Autobus choć monotonny, jakoś mija i wysiadamy w Kandy. Nie wiem dlaczego wydawało mi się że to jakieś małe fajne miasteczko z kołyszącymi się palmami, a tu zupełnie coś innego. Jakoś mi to miasto nie w ząb. Nie znając nazwy hotelu wysyłamy smsa, po chwili pojawia się Sangheep. Sangheep okazuje się być "zaufanym tuktukarzem" pewnego prawnika, który postanowił zacząć w hotelowym interesie. Okazuje się że rekomendacja zbija cenę do dość rozsądnych 2500rp (z okazji festiwalu ceny rosną o 50%). Zrzucamy graty, jedziemy do Matale zobaczyć największą hinduską świątynie. Czując się jak w domu przebijamy się od przystanku do świątyni, na miejscu 200rp za wstęp. Świątynia duża, coś się dzieje, jednak bez upału i setek ludzi to zupełnie nie to samo co znam z Indii. Adam oczarowany siada koło bębniarza, który do spółki z jakimś instrumentem dętym (dźwięk podobny do marokańskich zaklinaczy węży) dają nierytmicznego czadu. Ochroniarz za skromną opłatą prowadzi nas do jednej z "wież" z blachy falistej, która okazuje się być garażem dla wysokiego na 10m rydwanu. Podobno w czasie festiwalów w marcu (Holi?) rydwany te są ciągnięte przez 500 ludzi. To musi być ciekawy widok.
Jak głupi z powrotem w mieście rzucam się na Pizzę Hut (taką prawdziwą), zżeram pizzę z peperoni. Zwykle wielką radość sprawia mi "domowe" jedzenie, jednak tym razem jem gryza, drugiego, coś mi nie pasuje. "Kelner, poproszę o chilly", czyli że Sri Lanka mnie zmienia, mam nadzieję że po powrocie nie będę jadł wszystkiego z chilly :)
Aha, peperoni wspominam jeszcze dwa razy w nocy, więc zalecam unikanie pizzy hut w Sri Lance.
Pdrodze do hotelu dołącza do nast typ. Wmawia nam że nas dziś widział w hotelu i że jest kucharzem i czy byśmy mu nie postawili piwa. W hotelu okazuje się że koleś to jakiś regularny oszust, żerujący na ludziach zmierzających w kierunku hotelu suisse. Uwaga na takich, prawnik wspominał że czasem gościu "pożycza" od turystów jakąś kasę.
Kandy2
Z rana okazuje się że Sangheepowi się popsuł tuktuk, mimo to z lekko ulgową taryfą (2000rp/dzień) mamy transport w postaci jego brata. Na początek jedziemy do Pinnaweli - bilet za 2000rp, idziemy patrzeć na kąpiące się słonie. Włażę po kolana do wody, zaczynam chlapać jednego, wyraźnie mu się podoba, ustawia się do mnie, niestety gdy mahudzi to zobaczyli to opieprzyli zarówno mnie jak i słonia. Kąpiel to godziny 10-12, warto. Wracając zaglądamy na plantację herbaty, zajeżdżamy do ogrodu przypraw (gdzie czarodziejskie kremy na wszelkie dolegliwości świata mają ceny rzędu 4000rp/słoiczek), zaglądamy do fabryki herbaty, na koniec ogród botaniczny. Wstęp kosztuje 1100rupee, rasistowska cena, bo tubylcy płacą 50. Trzeba przyznać że założony w XIVw ogród poraża np największym bambusem na świecie, czy drzewami jakby wyrwanymi z afrykańskiej sawanny.
Dziś pierwszy dzień festiwalu, podobno ZAWSZE w dniu festiwalu pada, więc taki hint dla turystów żeby się lepiej ubrać :) Przejeżdżając przez miasto widzimy chodniki usłane tubylcami, czyli zajmowanie miejsc zaczęło się już koło 16. Pewni że nam się uda, wracamy do hotelu przebrać. Adam wraz z właścicielem wcinają duriana który pół dnia śmierdział w tuktuku, ja podziękowałem.
Zaczynamy poszukiwać miejsca na oglądanie festiwalu. Co chwila jakiś obdydol ciągnie nas pokazać miejsca, tłumaczymy mu co ma ze sobą zrobić, gdy rzuca nam ceny typu 5000rp za miejsce (125zł). Ciągani od jednego do drugiego, każdemu z kolei tłumacząc że albo siadamy za 1000rp/os albo niech spadają festiwal zaczynamy przy policyjnej barierze przy ulicy przy świątyni. Bariera ta początkowo otwarta (my w pierwszym rzędzie), potem ulica zamknięta (drugi rząd, ale masa policji i zasłaniającej widok). Generalnie należy policjantów nie słuchać, gdy każą ci się przemieścić, po chwili odpuszczają i w końcu da się obejrzeć bez płacenia. Sam festiwal to bębny, tańce, klasyczne stroje, żonglerzy, i kosze z płonącymi kokosami, zapewne z czasów gdy nocą światła nie było. Słonie przystrojone lampkami, świecące jak choinka, na jednym z nich złoty pojemnik z zębem zabranym z miejsca kremacji Buddy.
W sumie fajne, ale w pewnym momencie się powtarza.
Z okazji festiwalu w mieście nie ma alkoholu nawet w hotelach. W niektórych knajpach nie ma też pork/beef, jest wyłącznie chicken. No ale, trzeba sobie radzić - łapię tuktukarza, ten mówi że trzeba jechać 8km po piwo (czyli 16kmx50rp) każę mu się skoncentrować i pomyśleć. Gdzieś dzwoni i mówi że jedziemy do niego na chatę :) Sadza nas w salonie, cała rodzinka przychodzi się przywitać wspinając się na wyżyny swojej znajomości angielskiego (how are you, what's your name).Za dodatkowe 300 rupali tuktukarz kupuje piwo w pobliskim sklepie i szczelnie zawinięty napój ląduje u mnie w plecaku. Wykręcamy się od rodzinnej herbatki z tuktukarzem i spadamy na herbatkę do naszego prawnika :)