Z rana Roszan, właściciel wita nas słowami mucha rucha karalucha, czyli że już poszło do ludzi :)
Ustawiamy się wstępnie z angielkami. U nich w hotelu właściciel to "papa" a właścicielka to "mama", więc to jak Rochan nas traktował wydaje się być wspólne dla właścicieli hoteli w Dambulli. Bierzemy tuk tuk do Sigiryia - samotna skała dookoła której są ruiny miasta, a na niej samej świątynia. Bilety w jakichś bandyckich cenach (25?30? USD), płacimy, wchodzimy. Ruiny to w większości same fundamenty, dopiero dookoła skały odbudowano stopnie po których mozolnie wspinamy się w górę. Osoby z lękiem wysokości powinny dać sobie spokój - najpierw wchodzi się po wąskich kręconych stopniach oglądać naskalne rysunki cycatych laseczek sprzed kilku tysięcy lat, potem idzie się wzdłuż "mirror wall", gdzie zachowały się grafitti sprzed tysiąca lat w poetycki sposób sławiące owe niewiasty (szczegóły w muzeum, warto zajrzeć). Potem jest dość hardkorowa polanka, gdzie okazuje się że szerszenie, których gniazda bogato oblepiają zbocze nie lubią upału, turystów i mocnego wiatru.
Nie pozwolono nam wejść po schodach bez stroju ochronnego - wyglądało to nieco jak coś przeciwatomowego o czym uczyłem się na lekcjach przysposobienia obronnego - gumowy kondon otulający całe ciało, siatka na oczy, milion stopni ciepła w środku. W tych masakrycznych strojach, mijając zaledwie kilka pszczółek wdrapaliśmy się na górę. Widoki przepiękne, mocny wiatr pozwalał wystygnąć, jednak czasem bzyczący "właściciele" terenu przypominali nam że nie powinniśmy z owymi atomowymi strojami się rozstawać. Schodzimy zakutani po szyję, nic nas nie atakuje. Na dole dostaję sms od angielek że mają zaklepanego jeepa i że fajnie by było jakbyśmy się sprężali. Byliśmy umówieni z Amarem, wysyłamy smsa z przeprosinami i bierzemy tuktuka do Habarany. Tuktukarzem okazuje się ten sam człowiek, który odwiózł nas z przystanku do hotelu, więc co krok to ktoś znajomy :) Jazda do Habarany przez jakieś polne drogi, prawdziwa Sri Lanka. Docieramy, na szybko zamawiamy w restauracji "jakiś ryż z mięsem". Znów wita nas armada miseczek, gdzie w każdej jest jakieś warzywko, mięsko, zielsko itp itd. Smacznie, choć drogo, ładujemy do jeepa i jedziemy. Jeep 3500, wejście do parku obejmuje wynajęcie "tropiciela", opłatę za jeep itp - wyszło razem jakieś 5000rp od osoby. Choć początkowo wygłupiamy się i nabijamy z "tropiciela" zadając mu pytanie w stylu, a jak mają na imię słoniki, po chwili jednak gościu dostrzega zwierzaki tak ukryte że nawet jak pokazuje palcem to ich nie widzimy. Zamknęło nam to buzię. Pierwsze napotkane słonie były w ilości 3 sztuk, spuściłem nos na kwintę, bo choć w naturalnym środowisku, to spodziewałem się czegoś więcej.
Kawałek dalej stado kilkunastu słoni już nieco poprawia humor, mam za co zapłąciłem. Tropiciel wypatrzył samca, daleko od reszty - generalnie samice i młode z ewentualnym przewodnikiem stada formują bandę, a samce krążą samotnie, zbliżając się do stad wyłącznie w celach erotycznych.
Jedziemy dalej, wyjeżdżamy na równinę, trawa po horyzont, dżungla za nami, dwa jeziora a w nich ponad-setką słoni. To było niesamowite oglądać je tak naturalnie, tak nie-sztucznie. Podjechaliśmy jeepem tak blisko stada jak się dało, słonie praktycznie nie zwracały na nas uwagi. Oglądanie tego jest nieco magiczne, słowa są nie na miejscu, to coś czego nie zapomnę do końca życia.
Z Habarany zbieramy się już po ciemku autobusem, angielki zostają, 2h poźniej wysiadamy w Dambulli. SMS do Amara, zgarnia nas z przystanku, po drodze kupujemy 2 flaszki araku i jedziemy na umówione wczoraj po pijaku "party" nad jeziorem. Spodziewaliśmy jakiegoś miejsca, nie wiem ławek, stołu czy coś, a tuk tuk zatrzymuje się w ciemnym polu, za nim drugi, z ciemności wyłania się paru znajomych i nieznajomych. Po chwili pojawia się trochę drewna, jakieś miseczki z jedzeniem, 20 litrowy baniak służący za bęben. Gliniana micha ląduje na ognisku, do michy wrzucają rybę, do tego placki roti, sałatka z "drum stick", kawałki beef itp - party się zaczyna. Arak się leje, rozmawiamy o ich wojnie, opowiadamy o Europie, uświadamiam sobie na ten przykład jak fajnie jest mieszkać w kraju w którym nie boi się że w twoim autobusie wybuchnie bomba. Gdzieś na etapie rozmów o buddyźmie chłopaki jadą po więcej araku. Jeden z ogniskowych (z zawodu masażer, kierowca,kucharz i fryzjer) podwija sarong i mając skądś wytrzaśniętą sieć idzie łapać ryby. Lekko się uśmiecham, "gdzie tam po ciemku miałby tych ryb nałapać", mam się z pyszna gdy 10min później pojawia się i z sieci wytrząsa trzy albo cztery rybki. Po oprawieniu ich jakoś tak wychodzi że zaczynam dyrygować ich przyrządzaniem - domagam się soli, pieprzu, chilly i czosnku (wiem, wiem, zapomniałem cytryny), w świetle latarki na małej deseczce scyzorykiem kroję je drobno i starannie - ja wrzucam swoją przyprawę, on coś lankijskiego, znowu ja, znowu on. W końcu kolejna gliniana micha na ognisko, na woku dochodzi moja rybka. Dość płynnie zmniejszam ogień, daję rybce dojść, i już wszyscy wcinają europejsko-lankijski eksperyment. Bardzo im smakuje - tutaj jedzenie jest takie że wszystko jest zawsze osobno, zatem ryba powinna być co najwyżej z solą i pieprzem, obok powinna stać miseczka z czosnkiem i miseczka z chilly. i tak weszliśmy w noc, siedzieliśmy do drugiej. Amar odwiózł nas do hotelu kończac tym samym jeden z moich lepszych dni w życiu.
Kilka dni wcześniej pani w Hiltonie zapisując moje imię ze słuchu sprawiła że zostałem "Rator"-em, chłopaki przy ognisku stwierdzili że jestem Aya - brat. Adam został Saddamem :)
VII 21
Z rana ruszamy do Pollonaruwy - choć lepiej zachowana niż anura ponura właściwie nie jest specjalnie ciekawa. Wieczorem z Amarem bujamy się po okolicy (np wymyśliłem sobie lot balonem, ale nic z tego, za bardzo wieje)