22.01
Pickup spod hotelu mial byc o 7:30. O 8 podjechal jakiś tuktuk, podwiózł mnie z tobolami jakieś 400m pod inny hotel. o 8:50 spod hotelu rusza autobus - oczywiście nie ma już widzianych w folderze rozkładanych siedzeń (pal licho miejsca leżące, nie ma w ogóle rozkladania siedzeń), nie ma toalety, klima jest, ale w ostatnich chwili uciekłem z miejsca nad którym wyłamana była kratka nawiewu (czyli non stop pełną rurą powietrze o temp 5 stopni). Ciekawe jak będą wygladały "vany" po tamtej stronie i ile trzeba będzie na nie czekac.
-----wpis uzupełniam kilka dni poźniej--------
Autokar zatrzymuje się przy "International bus terminal", jakieś wygwizdowo, parę km od Poipet. To tutaj trafiają ofiary scamów po kambodżańskiej stronie - nie ma taxi, nie ma tuktukow, jest się skazanym na skorzystanie z "ofert" tych, którzy turystę tutaj przywieźli. Z opcji negocjacji proponuję domaganie się powrotu na granicę albo do prawdziwego dworca "near to Poipet market". Całe szczęście jadąc z Kambodży do Tajlandii nie ma jak robić wałów. No więc zatrzymujemy się pod tym "bus terminal" podobno żeby zjeść - 30min. Nudzę się jak mops, żarcie nędzne, klimy nie ma. Po pół godzinie start, 10min później rondo przy granicy.Wysiadka na straszliwy skwar. Pierwsza kolejka do kambodżańskiej wyjazdówki - dwa wentylatory i setka ludzi, masakra jakaś. Kolo 20min później zdjęto mi odciski palców i opuściłem Kambodżę. Strefa międzygraniczna szykuje się do (chińskiego) nowego roku, obsiadła mnie grupka laseczek, zdjęcie na facebooka jak znalazł. Tajska granica już grzecznie w kilku kolejkach, klimatyzacja, kultura, dwa razy sprawniej - da się kurde. Po sprawnym przejściu tajskiej odprawy (ZERO kontroli bagażu po drodze, choć minąłem też stolik z policją i napisami "luggage check"), kolejni naganiacze sprawdzali naklejkę którą dostałem na klatę od "naszego" typka w international bus terminal. Ciągle tylko "go straigth", no to idę. W końcu któryś mówi że to z nim jedziemy dalej i zagania spory tłumek pod biuro jednego z travel agency przed granicą. Tłumek przestaje gęstnieć, zaczyna się nerwówka - jakaś rodzinka z dwójką dzieci miała jechać na ko-chang i uwierzyła w "vip service, siem reap-ko chang 7h", a jakiś bus pojechał sobie do ko chang z pustymi miejscami itp itd. Jednym słowem burdel i tysiąc lat za cywilizacją. 12usd to grosze i wiem że nie mam się co spodziewać usług na jakimkolwiek poziomie, więc relaks i spokój. Mój autobus wyjechał o 8:50, miał jechać 7h, więc w BKK powinienem być 15:50. No więc dopiero o 15:50 wsiadłem w busika ("van", nieznany w europie toyota commuter) . Busik to kolejne nieporozumienie, choć nowy i klimatyzowany, to jest mały i ciasny, 10 osób jak sardynki, po stokroć wolę "big bus". W końcu 11h od początku podróży ląduję na khaosan. bez względu na to co mówią ludzie i przewodniki - siam reap najszybciej robić na własną rękę - kolejno taxi, piechota, tuktuk, big bus. Sumaryczny koszt to 40usd za taxi, 80-90 (wg LP) tuktuk do dworca i 250 autobus z Aranyaprathet.
Jako ze nie jestem z miękkiej gliny, to po wylądowaniu na khao san i szybkim prysznicu ruszyłem do chinatown. Któryś z chłopaków w autobusie tłumaczył że nowy rok jest dziś, a tego nie chciałem przegapić. Zgodnie z kalendarzem chiński nowy rok to 23.01. ale cholera ich wie.
Tuktukarze na kaosanie bez względu na trasę podawali cenę 200bhat i trzeba było się z nimi ostro żreć. Cholerni amerykanie/angole strasznie ich zepsuli. Na wysokości kosanu najwyżej jeden na trzech taksiarzy zgodzi się pojechać z włączonym licznikiem - trzeba łapać takiego z którego wysiadają ludzie. 120bhat i "to chinatown" wystarczyło - po wysiadce mały zawrót głowy - ulica pełna lampionów, zasadniczo około 4 pasmowa, dwa skrajne pasy zajęte kramami sprzedającymi wszystko i ludźmi to oglądającymi. Na środku stały samochody z włączonymi silnikami, znaczy się korek. Spacer około kilometra,wchłonąć to wszystko, podjeść chińskie cosie zamawiane palcem, super. Już już wydaje się że wszystko się kończy, a tu świątynia złotego buddy, otwarta do zwiedzania za darmo, w środku zero turystów, sporo modlących się tajów. Na górze siedzi parę mnichów, zdejmuję buty, łapy razem do czoła i na kolankach podreptałem do nich. Buddyzm to nie islam - pobłogosławi każdego, nachyliłem głowę, mnich pomoczył mnie tak jak wszyskich tajów, ale dodatkowo dmuchnął mi kilka razy w potylicę, i coś mruczał - jakby niewierzący zasługiwali na coś więcej. Dziwne - w Polsce jak mnie ksiądz kropi to nie czuje nic, tutaj jednak jakieś takie doznanie, przeżycie, może uniesienie to za duże słowo, ale feeling fajny. Jako że Tajlandia to buddyjski kraj, warto się z lokalnym szefostwem dogadać - złożyłem pokłon, ładnie się zachowywałem w świątyni, dostałem błogosławieństwo, i kilka kolejnych dni wszystko nadzwyczaj dobrze się układało.
23 a miasto nie śpi, ja jednak tuktuk do hotelu i spać.
23.01
skoro świt, czyli 7 rano śniadanie, i kolejno taxi-pociąg-piechota-prom-tuktuk i jestem w Ayuthai, dawnej stolicy Tajlandii. Kolejno ceny 60bhat, 30bhat, 5 bhat i 200bhat za 2h, po ciężkim użeraniu się. Na żaden ze środków transportu nie czekałem więcej niż 10min - wszystko z marszu, lekko, łatwo, prosto i przyjemnie. Lubię tak, to pewnie owe błogosławieństwo mnicha z wczoraj.
Fajnie że z okazji nowego roku wszystko dostępne za free (normalnie wstęp do wielu 50bhat), bo po Angkorze jakoś słabo wypadały owe khmerskie świątynki. Obecna na wielu pocztówkach twarz buddy opleciona korzeniami okazuje się być mało wow - ogrodzona słupkami z łańcuchem, twarz wielkości ca metra, wpleciona w korzenie. W sumie nie wiadomo skąd się tam wzięła - podejrzewa się że złodzieje chcieli wynieść, ale była za ciężka.
Co do świątyń - trzeba przyznać że całe miasto nimi usiane i jest co oglądać (gdyby nie skwar i jeszcze świeżo zobaczony Angkor). Z dodatkowych atrakcji to rejs łodzią wokół miasta, niestety bandyckie ceny i niedziękuję, przejażdżka na słoniach wokół świątyń-niedziękuję, ale pofotografować i pokarmić chętnie (50bht za koszyk z ogórami). Tak na czuja znów kombo tuktuk-prom-pociąg i jestem w Bangkoku. Czas na drugi sylwester tego roku o pardon, jemma el fna i 2011/2012, do tego początek roku smoka wg chińczyków i początek roku 2555 wg buddystów Czyli niejako trzy sylwestry!
Tuktukarze dziwni - "o nie, ja tam nie jadę, oni tam mają sylwestra" :) W końcu ubłagałem jakiegoś, trzeba przyznać że na swoje 120bhat zarobił, choć parę siwych włosów i hiperwentylacja pod wpływem mijania korka pod prąd. Ulica na której wczoraj były samochody w ogóle zamknięta dla aut. Sporo policji i sporo ludzi siedzących na krawężnikach. Policjant mówi że princess visit, i wszystko jasne, zaraz będę mógł poznać moją przyszłą żonę :) Posiedziałem, przejechało jakieś papamobile w wersji 10 osobowej, jakaś starsza pani pomachała do tłumu, aha, czyli to nie 20 letnia panna w białej sukni, ue to żony poszukam wśród innych rodzin królewskich, zresztą od zawsze miałem uczulenie na księżniczki. Szwend ulicą w dół, niestety nie ma fajerwerków, i tylko jeden "smok" czyli sznurek osób, pierwsze niosą głowę, potem kilkuosobowy ogon. Smok stał nieruchomo, pysk był otoczony tłumem. Jako że przeciętny azjata sięga mi do ramion, spokojnie mogłem popatrzeć co się dzieję - okazało się że koniecznie trzeba takiemu noworocznemu smokowi wsadzić portfel do pyska i powcierać. Oczywiście zrobiłem to co wszyscy, jednak portfel który miałem używam tylko w podróżach. Sporą wesołość wzbudziło włożenie do noworocznego smoka obu kart wiza i wcieranie ich tamże :)
Spróbowałem sobie najdroższego (?) chińskiego delikatesu - zupy z jaskółczych gniazd. Słodkawe toto, ale zdecydowanie nie warte owych 300-9000bht (30-900zł) za talerz.