W okolicach Siem Reap znajduje sie jezioro Tonle Sap. Jest to jezioro wielkości powiedzmy naszych Śniardew (znaczy się w cholerę wielkie), połączone jest z Mekongiem. W porze suchej zbiornik ten powoduje że Mekong od Phnom Penh, przez Wietnam aż do oceanu nie wysycha. W porze deszczowej kierunek płynięcia wody się zmienia i to Mekong wtłacza swoje wody do jeziora, powodując podniesienie jego poziomu o kilka-kilkanaście metrów. Ponieważ wraz z woda wtłaczane są do jeziora olbrzymie ilości ryb, tworzy to wszystko specyficzny ekosystem wpisany na listę UNESCO. Jeśli chodzi o cyfry - powierzchnia jeziora w porze suchej to około 2700km2 a w porze mokrej 16 000km kwadratowych.
Kambodża to biedny kraj - wokół jeziora powstały wioski rybaków żyjących tym co złowia w jeziorze. Wioski te albo unoszą sie na powierzchni wody albo ich domy są budowane na palach.
Jadę na Kampong Phluk - niezbyt uturystyzowana, autentyczna społecznosc/miasto, jakieś 40-60min tuktukiem od Siam Reap.
W wiosce z murowanych budynków jest tylko pagoda, reszta stoi na palach. Jedyna droga zalana nawet w porze suchej. Koszarnie zdziera się z turystów indywidualnych - cena 40USD za lódź dzielona jest między ilość pasażerów taxi/tuktuka i nikt nic nie mówi że mogło by być taniej, gdyby np dwa tuktuki się połączyły w grupę. Za owe 40usd dostaje sie łódź mogącą swobodnie pomieścic 10 osób wposażoną w czterocylindrowy kopcącym i ryczący silnik. Wystarczyło by poczekać na następne tuktuki z turystami i nie dość że taniej, to jeszcze jakoś tak ekologiczniej (tak, mimo że ekologię mam w poważaniu to szkoda tej przyrody i tego klimatu wokół takich miejsc). Rejs trwa około dwóch godzin, ponieważ była pora sucha pod pretekstem zwiedzania pagody można się "urwać" boat-menowi i poszwendać po niezalanej części wsi. Jest co oglądac, budynki w klimacie mad-maxa trzymają się na palach i poskładane są z absolutnie wszelkich możliwych materiałów pseudobudowlanych. Można rozpisywać się nad biedą, i tym co człowiek czuje patrzac na drewnianą chatkę wznoszaca sie 10m nad glowa, ale nie da sie. Trzeba pojechać, trzeba zobaczyć. Po drodze kolejny szwindel - big boat nie da rady wpłynać do zalanego lasu, trzeba zmienić go na "small boat". Niestety pan od big-boat wyrzuca nas pod barką z restauracja, która to za small boat liczy sobie 15usd. Lekki wk* bo dolary zostawione na wejściu już bolały, pakujemy się do malej wiosłowej łódeczki, 5$ za pół godziny. Czas zleciał błyskawicznie, fajne to przeżycie tak płynąć łódką po lesie (!) - niestety nie udało się uciec od ryczących big-boatow i zanurzyć w przyrodzie i ciszy. Tu znów jak w Angkor widzę szanse dla elektrycznych sprzętów :) Kawałek za ową restauracją znajduje się barka z tourist cośtam organization, pod ktorą parkowało kilkanaście lodek z lokalnymi kobiecinkami - podejrzewam ze tam ceny za pływanie po lesie bylyby bardziej ludzkie, no ale nie chciałem się wkurzać do końca, więc nie sprawdziłem.
Wieczorem zakup biletow na autobus do Bangkoku. Na zdjęciach autobus to śliczne nowoczesne piętrowe cudeńko, rozkładane fotele 120 stopni, toaleta, "vip service" itp. W trakcie rozmów w zależności od uczciwości agenta słyszy się ze toaleta nie zawsze jest, że ten ładny to tylko do granicy, potem zmiana na vana (busa), bo kierownica w Tajlandii po drugiej stronie. W końcu za 12USD za osobę kupuje coś, jest nadzieja ze jakoś do bkk dotre, najwyżej gdzieś bede tkwił dłuzej, tak jak poznani po drodze filip&magda (11h, dwa postoje "że grila mozna rozpalic")