W hotelu poranek to18 stopni, nieco tylko za chłodno. Śniadanie to żart, choć z francuskim akcentem - dostałem kawę, dwie bagietki, doskonałe masło, dżem, miód i trzy ciacha. Zapchałem się, popracowałem i ruszyłem na miasto. Jak głupi cały dzień nosiłem kurtkę. W ręku nosiłem, bo przydała się koło 19-20.
Plan na dziś - przejść medinę. Od strony hotelu wkroczyłem w uliczkę. Orientację w przestrzeni miałem może przez pięć minut, potem zakręt, skrzyżowanie, dwie uliczki się łączą, coś chciałem zobaczyć, gdzieś zajrzeć, poszedłem w prawo, a może w lewo, tak czy siak wróciłem na coś co wydawało się być "moją" trasą, znowu w prawo (a może w lewo). Czasem tylko podpytywałem sprzedawców, gdzie jest jemma, ale tylko po to żeby się nie trzymać jednego kierunku, a krążyć to na prawo to na lewo. No i czego to tam na tych soukach nie było - lunch zjadłem siedząc przy stoliczki o wysokości moich kolan, na krzesełku dla większych lalek (antykocik z baranka mniam!), trafiłem na placyk, takie mini jemma, nawet restauracje z panoramic view były - wchodzę na dach a tam na horyzoncie zaśnieżone szczyty gór Atlas. Fajny był bazarek tylko dla pań, co jedna to bardziej okryta szmatami, a na środku potężne hałdy ciuchów....
Anyway doczłapałem do Jemmy, nogi bolą, ale ciągle mi mało. No to wchodzę w uliczkę "w drugą" stronę, kawałek dalej zatrzymuję się, palę, patrzę, chłonę. Podchodzi do mnie taki jeden i dawaj "where are you from" itp, normalnie natrętów odganiam, czy to udawaną agresją, czy to machając ręką "idź sobie", ale z tym jakoś tak normalnie gadka idzie, mówi że robi przy skórach i czy chcę zobaczyć. Pewnie że chcę, na to on że prosto i druga w prawo. No jak tak mówi, to pewnie blisko, przejdę się zobaczę, ten nie chce mnie oprowadzać (pobierając za to opłatę), zostaje tam gdzie gadał, dziiiiwne. W ostatniej chwili łapie przechodzącego młodziana i mówi żebym szedł za nim, bo młody tam idzie. Upewniwszy się że "no money honey" polazłem za nim. Chłopak tempo miał zabójcze - ledwo nadążałem, trasa którą z przyjemnością wolno człapiąc, robiąc zdjęcia, chłonąć i zwiedzając ciekawe uliczki po boczkach zajęła by mi pół dnia, zrobiliśmy w 15min. Ależ miałem huśtawkę tak idąc za nim od "daleko jeszcze" poprzez "zwolnij trochę" było też "ale wąski uliczki, na pewno zaraz mnie okradną, ale tanio skóry nie sprzedam" aż po "fajne masz koleżanki koleżko, spytaj może znają nieco angielskiego". W końcu podstawówka, placyk, obrzeża mediny i jest farbiarnia skóry. Tam oddaje mnie w ręce lokalnego przewodnika. Stanowisko pierwsze to wkopane w ziemię kadzie oraz dwóch panów zajmujących się zeskrobywaniem resztek futerka ze skór. Śmierdzi, booooo kawałek dalej ze skóry resztki futra odmakają dzięki moczeniu w roztworze gołębich odchodów. Idę dalej, kolejne kadzie wkopane w ziemię od wieków, błoto, szlam dookoła nich, ciągle wdeptuję a to w futerko a to w nieokreślony szlamik - fajnie jest zobaczyć to z tak bliska. Wychodzę, młody czeka, przewodnik dostaje coś do łapy (chciał 100dh!), młody mnie odprowadza, szarmancko wręczam mu 20dh (8zł), warto było. Oczywiście drugi raz bym nie trafił.
Pilny mail z pracy, człapię do hotelu. Padam na wyro przez 10min nie mam sił się ruszać - biureczko, praca, a tu cały dzień na nogach - dałem sobie w kość. Wracam na miacho, trzeba coś zjeść. Wchodząc na plac mam flaszback, fajne uczucie wczoraj miałem, taki szacunek, jakaś taka radość, po trzech latach wróciłem na jemmę. Tym razem twardo postanowiłem poznać nieco inne przysmaki serwowane przy stoiskach na środku. Zasadniczo stoiska dzielą się na cywilizowane (ładnie wystawione szaszłyczki, kiełbaski), nieco mniej (lokalsi jedzą rękami, wystawka to baranie łby, odory i bliżej nieokreslone rozgotowane ochłapy). Jedno z tych mnie cywilizowanych ma menu po angielsku, jak byk stoi head-plate, czyli talerz głowy. A co tam, poproszę szatkowany barani łepek. Zjadłem. punkt pierwszy - nie przyglądać się, punkt drugi w smaku normalne mięsko podgotowane w soczystym bulioniku, punkt trzeci - to nie rarytas, tylko odpad kuchenny, stąd kosztuje połowę tego co normalny baranek i stąd lokalsi go wcinają. Może jutro spróbuję barani mózg, podobno przypomina serek.....
Dotarło do mnie że w swej żarłoczności (i zamiłowania do arabskich baranin) zapomniałem czym jest marokańska kuchnia. Zatem plan na dalsze posiłki to mięso po marokańsku, z migdałami, rodzynkami i cynamonem.
Każde ze stoisk z jedeniem na jemma ma swego naganiacza, chłopaki kumate, więc nauczyli się tego i owego po polskiemu o ile "makłowicz" już zjechane jest, o tyle "taniej niż w biedronce", "doda elektroda" wywołują uśmiech. A tego kto nauczył ich że "mucha rucha karalucha" to chciałem pozdrowić :) ja się śmieję, widzę śmieje się parka, aha, polacy. Dołączam, gadamy, obserwujemy walkę bokserską dwóch tubylców, jutro jedziemy do Essourie (inszallach oczywiście, bo nic nie jest pewne)