Z rana (nadal Madryt) już nie wybrzydzałem, zjadłem tosty i płatki, siedzę w kuchni, pracuję. Co chwila ktoś podchodzi, pogada - fajnie. W drodze do lotniska nikt mnie nie okrada, wszędzie widzę małe dziewczynki podobne do tych co mnie oskubały. Ah tak - jedna z amerykanek w klubie straciła podczas tańca portfel. Czyli znam aż trzy przypadki oskubania w Hiszpanii. Fajni ci hiszpanie, nie ma co.
Samolot wziuuu, wyłażę z lotniska, stoi człowiek z kartką z moim nazwiskiem, taxi z dostawą do hotelu, 150dh, podobno normalna cena. Kurtka do plecaka, 20 stopni, palmy, czerwona gleba, wielbłądy czekające na klientów na przejażdżki na skrzyżowania - MAROKO! To co kiedyś brałem za szaleństwo na drodze, w porównaniu z Indiami to luz i relaks. Poza tym jakby czyściej, jakby ładniej, niż ostatni, ale czuć że już jestem daleko od domu. Gęba się cieszy, oczy się śmieją, dusza raduje - dotarłem.
Hotel to pusty riad, w centrum patio, dookoła galeryjki, wejście do pokoi. Brak okien na zewnątrz, całe szczęście, bo w pokoju pobliskiego muezzina nie słychać w ogóle. Na początek w hotelu walnąłem się na poduszki, miętowa herbata, papierosek, sączę, wyciszam, uspokajam, taki checkin podoba mi się. W pokoju dwa łóżka, przedsionek jak pokój, łazienka, wszystko ładne rdzawo ziemiste kolorki, gustownie, kabina prysznicowa ma kształt kominka. Jest i ciepła woda, ogrzewanie i ręczniczki.... tylko ludzi mi brakuje. Nauczka - jak się szwenda samemu to nie do riadu, tylko do backpackerskich norek!
Ide na Jemma - 10min spaceru, z pewnym takim szaunkiem wchodzę tam. Pamiętam jakim stresem 3 lata temu był czas wolny (wycieczka objazdowa rainbow tours) na jemma. Teraz, kilka podróży za mną i idę wręcz zrelaksowany. Plac taki jakim go pamiętałem - ludzie, dymiące stoiska z żarciem, Jest i "loteria" łapania 2litrowej coli na wędkę, małe tłumy wokół lamp gazowych przy których opowiadacz czaruję słuchaczy, kawałek dalej koleś żongluje czymś, kilka "orkiestr" rzępoli i bębni.
Balkon (cafe Glacier) z którego był przepiękny widok na cały plac już odbudowali (po wybuchu bomby, bodajże pół roku temu), z góry jednak widzę że plac w porównaniu z sezonem jest "pustawy". I choć zbierają się tysiące ludzi codziennie, to jednak okazuje się że to lekko pro-turystyczne show. Chodzę i chodzę, chłonę, daję się ponieść tłumom, wchodzę coraz głębiej w souk, kolejni sprzedawcy, kolejne stoiska, wszędzie gwar, klaksony i skutery. Miało pachnieć przyprawami a nie spalinami, ale i taki Marakesz sobie odnajdę - to przecież tylko dla rozprostowania kości spacer. Kiedyś sprzedawca namawiający na obejrzenie swojego sklepu powodował że lazłem jak baranek. Teraz tylko ciągle no-thank you - taka turist-sertywność :) Hasz proponują najczęściej, ciekawe....
Tym razem nie siadam w jednej z knajp dla turystów, tylko w samym środku przy jednym ze stoisk dostaję szaszłyczka z baraninki, sosik ostrawy i sosik pomidorowy z jakąś bardzo charakterystyczną przyprawą do tego chlebek i coca cola i fcuk yeah! jestem na wakacjach. Zżeram dwie porcje, ze stoiska obok łypią na mnie gotowane baranie głowy - dziś nie miałem odwagi, ale może jutro? Jeszcze tylko wraz z dziesiątką facetów siedzących przy stolikach i gapiących się na ulicę wypijam miętową herbatkę (z 3 kostkami cukru, bo jakże inaczej), jeszcze soczek pomarańczowy (lepszy niż gdziekolwiek indziej na całym świecie) i wieczór oficjalnie zaliczam do udanych.