sobota 17.12
Najpierw PKP IC do Poznania. Dawno nie jezdzilem pociagiem - szok, jak bardzo sie zmieniło. W przedziałach po 3 siedzenia - kiedyś przywilej 2klasy, działa regulacja temperatury, do biletu należy się darmowa kawa i ciastko. Polazłem do WARSa, stanąłem przy barze zastanawiając się nad jakąś zapiekanką czy hamburgerem. Pani wskazała mi stolik, przyniosła menu, w nimże moje oko wraz z kubkami smakowymi spoczęło na schabowym, i tam też zostało. Schabol okazał się być z patelni i był... dobry!
Na lotnisko autbus pośpieszny, staje ledwo na trzech przystankach, już na miejscu jakoś tak dziwnie dużo policji, w środku rozstawiony sprzęt nagłaśniający, ki czort?
Otóż z okazji mojej ucieczki przed świętami na poznańskim lotnisku wystąpił zespół ludowy Mazowsze, wystąpił a jakże z repertuarem kolędowym. Wiceprezydent miasta coś gadał, jakieś klechy gadały, normalnie świąteczni klimat bez promocji i wyprzedaży!
Ląduję na lotnisku w Madrycie, trasę do hotelu miałem z netu rozpisaną, więc dłuuugi spacer po terminalach (15 min z T1 na metro!), jedno metro, drugie. Jest północ, a wszędzie pełno ludzi, a pomyśleć że chciałem na wierzchu mieć gaz, bo oczami wyobraźni widziałem puste wagony i mnie samego w podziemiach miasta. Po wyjściu na stacji Tribunal odkryłem że jestem w samym środku wielkiej imprezy - ludzie krążący między barami, jedzący te swoje tapas, pijący co-popadnie, wszędzie tłumy, ale bez agresji, z uśmiechem. Na Majorce było podobnie - czyżby Hiszpania=impreza? Docieram do hotelu, już nie martwiłem się że recepcja śpi, i rzeczywiście, 1 w nocy a recepcjonista świeży jak skowronek.
The living roof hostel to nie sheraton, ani nawet nie Ibis - dostałem komplet pościeli, i pokazano mi gdzie mniej więcej mam leźć. Budynek obudowany wokół patio, okna wychodzą na galeryjkę, którą dochodzi się do pokoi. Pokój klitka, dwa łóżka piętrowe, zimno jak cholera. Tępi amerykanie nie włączyli kaloryfera. DO\o kibla/prysznica idzie się galeryjką, czyli znów mróz (ca +5stopni).
niedziela 18.12
Z rana do kuchni, gdzie miało być śniadanie. Cichutko liczyłem chociaż na jajecznice, a tam wywalone na jednym ze stołów dwa rodzaje dżemów, dwa płatków, mleko, masło, herbata i kawa rozpuszczalna. Naczynia trzeba po sobie umyć - młodzieżowo krótko mówiąc.
Z zalet hotelu znalazłem ledwo kilka: zero hałasu z imprezowej jakby nie było ulicy, WIFI również w pokoju na 3piętrze, ludzie w podróży, i tyle :) Zmiędliłem jakoś śniadaniowe tosty i mając nad głową komiksowy dymek z wizerunkiem jajek (patrz ostatnie indie - "white, yellow, no mixing") i szatańsko czarnego espresso, ruszyłem na miasto. Wylazłem na Grand Via, słoneczko wyszło, jakoś tak kurtkę można rozpiąć, połaziłem, pofotografiłem, pokontemplowałem okoliczności przyrody na ławeczce - reweeelka!
Z plaza de espania polazłem na park na górce, gdzie stała niewielka świątynia sprezentowana przez rząd Egiptu (!).
Idą do mnie dwie gówniary, z jakimiś papierami, że mam się podpisać i że to na dzieci. Podłazi jedna, daje papier, kolejno piszę imię, nazwisko, kod pocztowy, miejsce zamieszkania, podpis, kwota datku. O nienie, kasy nie dostaniecie! Czekaj, czekaj, potrzebujemy porównać podpis. No dobra, otwieram portfel, pokazuję dowód za folijką. gówniara przysłania portfel kartką, porównuje podpis. Podziękowała, poszła sobie, dwa metry dalej podbiega druga, że jej też mam się wpisać. A że przyjemnie się czułem jw, to tam też mażę podpis i datek 0 euro.
Jakieś 10m dalej zacząłem myśleć, po grzyba im podpis i czemu tak koniecznie chciały sprawdzać jego autentyczność. O żesz cholera! patrzę do portfela, a tam pusto - 90 euro przykryte kartką zmieniły właściciela, a portfel tylko dlatego że był na łańcuchu przy drugim podejściu nie opuścił mojej kieszeni. Torebka z aparatem rozpięta - tam też sprawdziły. Starannie nie śpiesząc się, że niby nadal kontempluje park zawróciłem - namierzyłem jedną z gówniar i z miną turysty- idioty zbliżałem się do niej. Capłem ją za fraki, oddawaj kasę. Ta w ryk, że koleżanka ma i zaczęła mnie ciągnąć przez park wołając koleżankę. Tamta pewnie oddalała się dokładnie w przeciwnym kierunku.... security spod świątyni wezwało policję, młoda całkiem się rozkleiła, dostała kajdanki. Zabrali mnie na komisariat, myślałem że ją też, ale jako niepełnoletnia pojechała w siną dal i nawet nie wiem czy miała przy sobie mój szmal.... na komisariacie nikt po angielsku ani be ani me, wykręcili jakiś numer i kazali mi czekać. Po 15-20min ktoś odebrał, policyjna infolinia. Spisali zeznania, wydrukowali raport, 40min później stałem bogatszy o nowe doświadczenia i lżejszy o 90eur pod komisariatem.
Zepsuły mi humor - obojętnie mijałem sklepy z herbatami, winami, szynkami. Pomyśleć że jak znajomego obrobili w metrze w Barcelonie, to sam do siebie mówiłem, że mnie na pewno się takie coś nie zdarzy...
/już wiele dni później dowiaduję się że Hiszpania to mekka rumuńskich kieszonkowców - tutaj kara za kradzież kieszonkową wynosi 3 dni paki lub dwieście coś euro, więc..../
Miasto ładne, ludzie tłumnie wylęgli na ulicę, na plaza mayor czy punto del sol było aż za tłoczno. Brakowało jakichś ławeczek, czegoś gdzie można się walnąć i patrzeć na to wszystko. Pomny kolejki pod mustafa kebab w Berlinie, oczy mi się zajarzyły, gdy zobaczyłem gigantyczną kolejkę pod budką z napisem bocadrillas calmari. Ludzie wychodzi ze zwykłymi bułami, w środku kalmar w cieście, no myślę sobie może jakoś przyprawiony fajnie, albo coś? Odstałem swoje, dostałem bułę z tłustymi kalmarami z głębokiego oleju, beznadzieja - dziwni ci hiszpanie. W ogóle wszyscy jarają się tapas, ale zamówić tego bez podstaw hiszpańskiego nie sposób. Tapas to kawałek bagietki z czymś - a to serkiem, a to łososiem, żadne wow.
Gdzieś w uliczkach spotkałem kolejkę na kilkaset osób pod biurem loterii, czy orkiestrę z 4 saksofonów, bardzo mocnej trąbki, 4 akordeonów plus kontrabasistą grających naprawdę fajnie. Wow, myślę sobie, niestety kawałek dalej widzę podobny skład raczący się kawą, więc to nie rarytas, rodzynek i jedyni na świecie, tylko lokalna mafia :(
Zimno mi było coraz bardziej, więc azymut na hotel, uzupełniam garderobę, żadne tapas, tylko doner kebab u turasa.
W hotelowej kuchni tymczasem życie towarzyskie w pełni - zgraja bardzo głośnych amerykanów, dołączam do nich, robimy jakieś drinking games. Większość idzie na pub crawl, organizowany przez miejskich wolontariuszy (10eur - 3 kluby, w każdym drink), dwójka zostaje, gadamy o świecie, życiu, podróżach. Wyciągam laptopa, odpalam pokaz zdjęć z indii.... i tak do drugiej w nocy. Są zachwyceni - koleś mówi że 6 miesięcy włóczył się po EU, i myślał że już nic go nie spotka ciekawego, a ja mu naprawdę zrobiłem wielkie wow. Ok, fajnie, dawać wow dla mnie!