Droga do Pangong miała zająć 4, oczywiście zajęła 6h. Po drodze blokada - leją nowy asfalt. Zamykają drogę, leją, stygnie, puszczają samochody. Normalka, żadnych tam objazdów, zamkniętych pasów, tak po prostu zamykają i już :)
Śniadanie po drodze - "fried egg, you know whiiiite and yeeeelow" zdaje egzamin i dostaję prawie normalną jajecznicę (ech boczek by tam i cebulkę dać).
Przejeżdżam przez trzecią najwyższą drogę na świecie (przełęcz Chang La - 5360m npm), nie ma już wow, i oddech prawie normalny. Fajka tutaj to już żadne wyzwanie :). Zajechawszy nad jezioro jestem oszołomiony jego niebieskością, górami i myślę sobie że kurde warto było! Jedyny hotel woła 3500rupee/pokój, oszaleli myślę sobie, ale inne opcje spania to namioty (a nocą zimno i wieje) i straszne guesthousy bez łazienek, z toaletami na dworze, standard wyposażenia to trzy i więcej materacy na podłodze. Odżałowywuję kasę i pakuję w ultra-luksus hotelu (no dobra, umówmy się luksus w sensie położenia nad samym jeziorem 4350m npm a nie że hotel chociaż przypominał jakiś "western" standard). Widoki znów wypalają się pod powiekami - wieczorem chowam się za kamieniami przed wiatrem i rozmyślam oglądają miliardy gwiazd nade mną ....
2.08
Ignoruję hotelowe śniadanie (a trzeba przyznac że pięć potraw w podgrzewanych garnkach przypomina nieco organizację posiłków przez hotele na wycieczkach objazdowych - pełna profeska) i daję gościowi puszkę z parówkami - "5minutes in boiling water" nie przekracza jego umiejętności kulinarnych i dostaję wielki talerz pełen parówek. były paskudne ale były wówczas najlepszym jedzeniem na świecie :)!
Powrót znad Pangong znów z blokadą, bez większych przygód. Znajoma parka właśnie sobie pojechała z Peace Guesthouse a na mnie czeka pokój z białą łazienką, czystą pościelą i to wszystko za 500rupee - jest jak w bajce!
Już całkiem zdrowy pasę się momosami w tybetańskiej knajpie - smakują tak pysznie jak półtora roku temu w Gangtok.