Z Turtuk wyjeżdżamy koło 15, bo piątkowa modlitwa muzułmańska o 14 i kierowca chciał ją odbyć. Do Hunder dojeżdżamy koło 18-19 (tą samą drogą co to tylko 2h miała zająć). Ekipa jeepa uderza do hotelowej kuchni celem zamówienia obiadu. W kuchni z angielskim słabo, więc próbujemy dowiedzieć się co też jest do jedzenia, tudzież zamówić cośkolwiek. Zdanie poddenerwowanego kucharza "This is rice!" i moje "you know, ciapati" (rysuję w powietrzu kółko) podobnie jak malowane na podłodze "fried egg , no mixing, whiiiite (kółeczko duże) and yeeeelow (kółeczko małe)" będą budziły uśmiech jeszcze długo.
Upewniwszy się, że surowe kawałki kurczaka w misce wyglądają normalnie postanowiliśmy zamówić "chicken", podobno "fried". Na info że jedna porcja to aż z 6 sztuk wraz z ekipą z jeepa zastanawialiśmy się czy zamawiać jedną czy dwie porcje (3os). W końcu zamawiamy dwie. Kucharze szykowali imprezę dla oficerów więc byli dość zajęci, po półtorej godzinie (!) pojawiają się malutkie zwęglone ścinki z kurczaka, z kawałkami piór i krwią w środku mięsa. Rachunek opiewa 300rp za jedną porcję! Ja tam nie wybrzydzam i rąbię, reszta ekipy zdesperowana rusza na "miasto" w poszukiwaniu restauracji. To trochę tak jak szukać restauracji na biegunie północnym albo w dżungli - w sumie jakiś guesthouse był w zasięgu nóg, właściciel zgodził się w 45 min(!) przygotować fried rice, zrezygoniwali. W końcu gdzieś w plecaku namierzyli zupę w paczkach i tym się nasycili - dziwne, mi ten kurczak smakował.
30.07
Na początek dojazd do Hunder i jazda na wielbłądach. O pardon, to były dwugarbne baktriany, a pod nimi całkiem prawdziwa mini pustynia z szarego piachu naniesionego przez rzekę. Jedyna różnica wobec tunezyjskich wielbłądów to uwieranie w plecy i w khekhm, no wiecie w co obu garbów. Te jakby mniej śmierdziały i miały bardzo miłe w dotyku futro. Tym razem siedziałem po właściwej stronie jeepa, zdjęć natłukłem tyle że można by nimi mieszkanie wytapetować. Widoki zostaną wypalone na zawsze gdzieś pod powiekami.
Znowu fajka na 5600m, zjazd na dół, dojazd do Leh i niespodzianka - hotele tanie zajęte a drogie na starcie oferują 25% discount (choć nadal pozostają zbyt drogie :) W końcu ląduję w dziurze z oknem na ulicę - co za idiota pozwolił takiej ilości prehistorycznych royal enfieldów jeździć ulicami ?
Ów Royal Enfield to jedna z legend Indii - każdy backapacker jeżdżący na motorze uznaje za obowiązkowe zakupienie (wypożyczenie, ukradnięcie, inne) takowego. Motor to konstrukcja z roku 1955 (wersja 350cc), licencja brytyjska, powiedzmy że taki hinduski harley. Może by i miało toto styl i powab Harleya gdyby nie duża ilość tego tałatajstwa na ulicach. Żywię serdeczną nienawiść do tej marki po noclegu w "broad view guesthouse" z oknami na ulicę :)
31.07
Odpoczywam w Leh - okazuje się że to całkiem małe miasteczko, ciągle spotykam znajomych, łącznie z tym że przy zmianie pokoju w drzwiach napotykam parkę z którą byłem w Turtuk (a nie miałem zielonego pojęcia w którym z hoteli mieszkają!). On właśnie ma tentego, chorobę, a szykuje się do nocnej jazdy jeepem do srinagaru (17:00 - 6:00). Ciekawe jak peterowi poszło :)
Znajduję w mieście "supermarket", kupuję puszkę z wyrobem parówkopodobnym z kurczaka (pamiętacie sny o krakuskach lub złotym indyku ?) na pewno zjem to z odpowiednim namaszczeniem. Może ognisko nad jeziorem :))))))
Skończyła się kasa, ruszam do bankomatu tychże w Leh jest AŻ dwie szt i wieczorami stoją tam całkiem spore kolejki - dziwne, czemu nie postawią więcej? Jutro jadę na nockę nad jezioro Pangong - okazało się że toyota innova kosztuje tyle samo co normalne jeepy, a często się zdarza że ma klimę no i ma coś wspaniałego - gazowe amortyzatory (zamiast piórowych jak w tatach i mahindrach)! Kolo z agencji z której korzystałem staje na głowie i kombinuje innove. Podobno z klimą, następnego dnia jednak okazuje się że ta klima to jak sobie okno otworzę.
Przy okazji rozmów z nimże dowiaduję się o powodzi w zeszłym roku - monsunowy deszcz przebił się przez góry, zalał wioski, 1200osób zginęło. Koleś z agencji akurat jechał jeepem z manali, auto zostawił i wraz z hinduskimi turystami poszedł do Leh na piechotę, bo drogi nie było. Szli tydzień z czego pierwsze dwa dni bez jedzenia i wody (dopiero potem natknęli się na jakąś wiochę). Po jeepa wrócili po miesiącu. Spokojne opowiadanie takiego czegoś przez człowieka spokojnie siedzącego za biurkiem z turystycznymi zdjęciami gór i jezior (przypominam - biuro podróży) robi wrażenie. To jednak są twardzi ludzie gór a nie biurowe gryzipórki....