objazd okolic - 35km na wschód i wracam. Po drodze troche fajnego materiału fotograficznego z tybetańskiej wioski SOS, zostawiem donację, ciekawe że wśród listy sponsorów nie znalazła się żadna organizacja z PL. Kolejne klasztory (Hemis, Thiksey, Shey) choć podobne, to każdy różny, każdy tchnie spokojem, skupieniem, medytacją. Mnichów prawie nie widać, w ani jednym nikt się nie modlił. Przewodnik wynajęty za 1500rupali okazuje się nie wiedzieć nic ponadto co w lonely planet, niemniej jednak za wizytę w przyklasztornej szkole (Hemis) należały mu się te pieniądze.
Wieczorem pasę się w pizzerii. Tak, takiej restauracji z gdzie sprzedają pizzę z pieca glinianego. Nazywa się pizza hut, choć nie ma nic wspólnego(poza pizzą) ze znaną światową marką. Pomiędzy wegetariańskim gównem znajduję pizzę peperoni. Bardzo często w indiach to że jakiś rarytas jest w menu nie oznacza wcale że rarytas ów można zamówić, więc szykuję plan B. Ku mojej radości dostaję potężne peproni na dwie lub nawet cztery osoby z podwójnym serkiem, a co.
Pizza była cudowna i mimo że w nocy cztery razy przychodzi mi gorzko pożałować owej kulinarnej rozpusty, to jednak było warto :)