Taj skoro świt - o 6:30 ludzi jest "mało". Zachwyca, czaruje i mimo że widziałem go poprzednio, mimo że widzę codziennie na jednej z puszek od herbaty, mimo że widziałem zdjęcia, jest to jedna z rzeczy które trzeba w życiu zobaczyć. Wow, aż idzie w pięty taki widok. Odpocząłem sobie pod minaretem, ze dwie grupy hindusów mnie obfotografowały, powoli wychodzę. Znów zaczyna kapać - gdyby nie okulary i nie aparat w ogóle bym się nie przejmował, bo co za różnica czy jestem mokry od potu czy od deszczu. Śniadanie w "veg cośtam"- trzeba przyznać że jedzenie wegetariańskie w europie oznaczające trociny bez smaku tutaj doprowadzono do mistrzostwa. Wegetarianski omlet z warzywami i żółtym serem to znów uczta dla podniebienia - czemu nie trafiałem na takie knajpy będąc tu poprzednim razem? Hm, trzeci dzień a ja bez problemów żołądkowych, dziwne.
Hotel zamawia mi taxi, jadę do Fatehpur Sikri - godzina drogi, dwa wypadki po drodze, więc półtorej. Oczywiście na starcie przemiły kierowca parkuje w środku niczego i wmawia mi że tamten namiot to government cośtam i że dalej on nie może i że muszę rikszą. Aha, jasne, małe spięcie i paręset metrów dalej znajduje się bardziej oficjalnie wyglądający parking. Nadal mam podejrzenia że to prywatna inicjatywa (samochody mogły podjechać pod samą bramę), ale niechmutam będzie. Rikszarz chce 50rupii za tam i z powrotem, co ciekawe przy wysiadaniu nie chce kasy, tylko wypisuje mi bilet i każe dzwonić. Fatehur zaczyna się potężną 50m bramą, dalej jest no shoe bo to meczet. Już na parkingu poznałem pierwszego "I'm a student, I'm not a guide". Potem drugiego i trzeciego. W drodze pod górkę kolejnych dziesięciu ajmastudentów-notagajdów. Wejście jest za darmo, za pilnowanie butów się płaci. W środku brud, biedaki śpiący w cieniu, kilkanascie rodzin na piknikach, sprzedawcy badziewnych pamiątek no i oczywiścia ajmastudenty. Kolejny po jama masjid duży meczet, który poza wielkim placem nie ma nic do pokazania. Upał paraliżuje, tracę hektolitry wody, wiem że na ruiny nie dojdę, więc obieram żelazny punkt programu - pałac. Przy wejściu lekki nerw - pisze że 250rupii, wiem że z biletem z taj mam zniżkę. Zniżka podobno ma dotyczyć kosztów dystrybucji, czyli zawrotnych 10 rupee, do tego nie płacę 25 za aparat. Dziwne, muszę sprawdzić na ile mnie oskubano. Pałac stylem podobny do agra fortu, ot taki kaprys króla akbara, porządził stąd kilka lat, potem pojawiły się problemy z wodą, to się przeprowadził. Apropo wody, fenomenalny łepek skaczący do zbiornika z wodą naciągnął mnie na 50 rupii, robiąc takie szoł, że w europie wróżyłbym mu karierę wszędzie tam, gdzie wymagane jest wyszczekanie i dobra gadka. Mały dobry był, po prostu, przekomarzałem się z nim z kilkumetrowego muru, dopingowany przez 5-7 lokalsów którzy zebrali się jako widownia. Pojedynek na słowa skończył się remisem, z lekkim wskazaniem na kilkunasto-góra-letniego szkraba. Ostatkiem sił oglądam pałac, w drodze do auta jakaś kolejna lokalna inicjatywa gospodarcza - wszyscy ajm-a-studenci chcą wykorzystane bilety z fatehpur, podobno dają je przewodnikom, którzy zapewne potem wyciągają kase od rządu lub agencji podróży.
Tym razem byłem przygotowany na deszcz - miałem przy sobie parasol, kurtkę z membraną, wiecie te wszystkie goretexy i inne gadżety białego człowieka. Deszcze ze mnie zakpił i padał dokładnie w drodze z powrotem. W Agrze pakowanie, riksza i do nocnego pociągu do varanasi. Pociąg przyjechał, wsiadłem, położyłem się i zasnąłem, żadnych atrakcji, dziwne.