Z rana taxi, plan odwiedzić coś czego nie widziałem. Idąc na śniadanie mija mnie taxi rodem z koszmarów reżysera filmów klasy C z bollywood - cała wyłożona czymś żółtym, białe futerkowe fotele, z milionem przyklejonych świecidełek, bolllywood pimp my ride! Wow krzyczę a on mnie dawaj namawiać, szybkie negocjacje i za godzinę widzimy się pod hotelem. Śniadanie znów w diamond, zwykła jajecznica, bez szaleństw. Zapić czajem i już siedzę w klimatyzowanym bolly-royce'ie. Qtub minar to zespół muzułmańskich budowli z XIIw. Minaret ma 72m, najwyższa kamienna wieża w Indiach. Obok kilka pomniejszych meczetów, medresa (szkoła koraniczna). Ciekawostką dla inżyniera jest siedmiometrowy słup, składający się w 98% z czystego żelaza jakoś niechcący zardzewieć od 1600lat.
Upał zabija, zalegam w jednej z wież na przeciągu i po prostu patrzę na nich, oni na mnie. Coś się musiałem zmienić, bo ilekroć coś robię w mieście zaraz się na mnie gapi mniejszy lub większy tłumek, a moglbym przysiąc że poprzednio mniejszą uwagę przyciągałem.
Zwlekam moje spocone cielsko do taxi, wracamy, pociąg do Agry mam o 14coś. Oczywiście pan kierowca zna super sklep, ktory koniecznie musimy odwiedzić, only 5minutes ser, i że 100rupii mniej jeśli tam pobędę. Oczywiście zrobił mi świństwo i był to sklep z dywanami, skad wyszedłem o 1500rupii lżejszy i jeden dywanik cięższy. Po dojechaniu do hotelu pilne pakowanie i rowerowa riksza do dworca - tam mało brakowało a dałbym się nabrać na "ten elektroniczny bilet musi pan potwierdzić w biurze po drugiej stronie ulicy". Oczywiście owe biuro to prywatna inicjatywa, a e-ticketów kolejowych nigdzie nie trzeba potwierdzać. Wydawać by się mogło że mając bilet, mając rezerwację w klasie AC3 (klima, 6 łóżek w "przedziale") nic już złego zdarzyć się nie może i to kwestia 3h żebym znalazł się w Agrze i spokojnie poszedł spać, rzucając wcześniej okiem na Taj znad rzeki....
Ale Indie i na tę okoliczność przygotowały niespodziankę - pociąg na starcie opóźnił odjazd o 1h, bo "trzeba posprzątać". Oczywiście okna zablokowane, a klima nie działa do tego po sprzątaniu tak samo śmierdziało kupą i moczem. W końcu ruszyło 75min po planowanym czasie. Wyjście z pociągu w agrze to jak powrót do starych znajomych - już od wyjścia z pociągu odprowadzał mnie pan gorąco namawiający na swoje taksi i pokazujący zalaminoowaną kartkę ze "stałymi" cenami. Oczywiście chciałem go pogonić, po to żeby po wyjściu na parking zostać otoczony tłumem miłośników mojej Visy gorąco namawiających mnie na skorzystanie ze swoich usług (oczywiście mam tu na myśli taksiarzy nacigaczy). Nic się jednak nie stało. Dziwne - najwyżej jeden czy dwóch coś tam małonachalnie proponowało, poszli po pierwszym "no".
Dałem dojść do głosu temu który "prowadził" mnie od pociągu - 100rupii to przecież grosze. Oczywiście zaczął wmawiać mi że hotele na obrzeżach "starego" miasta są super i hiper, ale widząc że będę skazany na hotel w którym zamieszkam (nic w okolicy np do zjedzenia śniadanie), stanowczo, acz kulturalnie kazałem mu iść do diabła i wieźć mnie do shahjahan. Tam pokój jeden, i to nędzny. Kawałek dalej wielkie muzłmanskie party, które miało potrwać do rana, party z muzyką i śpiewami.
Tam gdzie cicho "no rooms" lekko zdesperowany w końcu wylądowałem w pokoju 3-osobowym :) Na Taj już za ciemno, szerokim łukiem ominąłem Joeys place (gdzie rok temu cała ekipa zatruła się i które to miejsce pozbawiło nas całego dnia). Wlazłem do knajpy, zamawiam, na dworze coś kapie. Kończę modlitwę nad menu, na dworze zaczyna lać. Dach knajpy przecieka, chińczyk obok ma curry z deszczówką, mi leci na plecy, po ulicy zaczynają płynąć strumyki. 10min później wszyscy kręcą się po knajpie (4x2m) szukając miejsc gdzie nie kapie, a strumyki na ulicy zamieniają się w rzeki o głębokości 20-30cm. A tak idąc sobie jeść myślałem "ciekawe co jeszcze dziś czarodziejskiego się zdarzy", no i mam - czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Oczywiście po 30min czekania na żarcie poszedłem gdzieś indziej, tu z kolei obsługiwał mnie dżentelmen wyglądający jak karykatura taliba z euro-amemrykanskich komiksow - chudy, cwaniacko uśmiechnięty, w białym chałacie i wystrzępioną bródką. Knajpa mnie zaskoczyła nanem podlanym syropem cukrowym i nadziewanym rodzynkami, w połączeniu z ostrym curry niebo w gębie. Niestety z panem w chałacie nie udało mi się porozmawiać ani o kuchni fusion, ani o marokańskich wpływach kuliarnych na kuchnię arabską i łączenie ostrego ze słodkim, dziwne.