Pobudka o 3:30, o 4 pakujemy do jeepa, znow jak worki ziemniakow docieramy do punktu widokowego. Wschod slonca jest po jednej stronie, piekny widok z drugiej. I tu i tu wielki tlum ludzi, kazdy z aparatem, niektorzy (np ja) przelaza przez barierki zeby miec jak najlepsze ujecie. Masa zarabistych zdjec, wracamy do jeepa, zjezdamy po krater. Naciagacze namawiaja na konie, ceny z kosmosu. Znajdujemy sie okolo 2500m npm, wiec spacer jest męczący (brak tlenu). Na koncu eleganckie schodki, po nich krater z dymiaca dziura na dnie. Znow widoki dla ktorych warto pokonac taki kawal swiata. W hotelu sniadanko, znow szybko i sprawie do autobusu - ta czesc organizacyjnie jest rozwiazana idealnie. Dalej jedziemy juz czyms nowoczesnym z klima. Jedziemy znow 6h, w koncu docieramy nad jakies morze. zamiast na plaze jednak skrecamy w boczna uliczke i posrod oszalamiajacej zieleni palm, pol ryzowych az w koncu normalnej dzungli docieramy do parku narodowego i plantacji kawy tamze. Choc kawy po drodze zatrzesienie na terenia budynkow plantacji nie ma ani jednego. Kupuje najdrozsza kawe swiata - kazde ziarenko zostalo zjedzone przez jakiegos zwierzaka a potem wysrane, zebrane zmielone i zapakowane :) Menu w hotelu Arabica to kurczak, ryz i makaron w roznych kombinacjach. Kurde chyba w koncu schudne. Jutro pobudka o 3:30 i atakujemy Ijen - siarkowy wulkan. Aha, pada niemal codziennie - krotkie intensywne opady popoludniami, mam nadzieje ze mi nie popsuja pobytu na plazach!
Wieczorem okazuje sie ze nasz cudny hotel ma dla nas dodatkowa niespodzianke - lazienka sklada sie z sedesu z klasycznym basenikiem oraz prysznicem lejacym na ziemie (ala indie). Ciepla woda to przeplywowy podgrzewacz wody ktory akurat w naszym hotelu nie dzialal.