O swicie juz latwo wstajemy i jemy sniadanie - najpierw prambanan potem mamy jechac na Bromo-Ijen az do Bali. Kierowca przyjezdza spozniony o pol godziny ("bo mu opona poszla")- zly znak. Wpadamy na prambanan - duze swiatynie hinduskie, burzone a to przez najezdzcow a to przez trzesienia ziemi. Wygladaja imponujaco, niestety mgla w powietrzu do tego gorac i wilgoc zniechecaja. Kierowca kazal nam czekac przy exit "there". Przeszlisy caly teren swiatyn, wychodzimy bramka z napisem exit. Siedzimy, czekamy. Pani rozlozyla swoj kram - sniadanie dla straznikow. Zamawiam to samo co jeden z nich, co wywoluje ogolna radosc posrod pozostalych. Na talerzu laduje cos sojowego, cos chyba tofu-owego, ryz i warzywka. Siwe wlosy tym razem na glowi inspektorow BHP ktorzy by to zobaczyli. Kolejne okrzyki aprobaty gdy nakladam sobie cos co wyostrzalo smak (chilly). Jem, siedzac na krawezniku - fajnie jest. Po pol godzinie zaczynamy sie dopytywac straznikow - okazuje sie ze exit jest zaraz kolo wejscia. Mokrzy, spoceni lecimy przez cale swiatynie - cale szczesce zostawilismy info na 'tamtej' bramie i kierowca na nas czeka. Rozpadajace sie mitsubishi ktorym mamy dotrzec na Bromo wraz z czworka niemcow tez juz czeka. Od pol godziny czeka. Wsiadamy, jedziemy. Klima nie dziala, masakra. klima zaczyna dzialac, lapiemy gume. Masakra. Po drodze katastrofa kolejowa - wagony jak zabawki porozrzucane, policja pilnujem nie ma postoju na foto. Pare h pozniej na drodze korek, zawracamy - kierowca cos tlumaczy - volcano, gas, kaboom. No to ladnie. Jedziemy dalej. Po ca13h docieramy do probolingo, tam wyrzucaja nas z busa, zabieraja bileciki i przepisuja juz z innego biura podrozy. Laduja nas do nowego autobusu i mowia ze jeszcze 1h. Makabra. Koszmarny bus jedzie jakby wiozl ziemniaki, w koncu docieramy do naszego hotelu. Choc nedzny to widok w swietle ksiezyca zwala z nog - spimy na krawedzi wielkiego krateru na dnie ktorego wykwitly dwa inne wulkany.
Mimo poznych godzin mecze aparat, to nic ze wstajemy o 3:30.