Z rana Messai przyjeżdża po nas, niestety okazuje się, że na jajecznicę i tosty czeka się 1h. Ruszamy na początek popływać po jeziorze. Messai od 10 lat już jeździ z turystami, więc doskonale wiedział że najpierw trzeba pojechać do wejścia do parku narodowego, kupić bilet wstępu (100br/os) i dopiero z tymi biletami jechać po lokalnego przewodnika (150br) i łódkę (750br). Mimo że dzień wcześniej nie raz droga zamieniała się w szuter, to wjechanie między nieoznakowane krzaczory tylko po to żeby po kilku skrzyżowaniach trafić na port z łódkami zrobiło na mnie wrażenie. O ile szutrowe drogi auto klasy dacii sandero by zrobiło, o tyle dojazd przez busz nie byłby możliwy czymś innym niż 4x4.
Z łódek pojechaliśmy do wioski Dorze, wcześniej jednak 8km dalej do Chencha, gdzie odbywał się local market (bazar).
Może dlatego że pierwszy, może chaos i kolorowość tego bazaru, może lokalizacja na zielonym zboczu góry, może ilość uśmiechów (dużo) a może ilość białych (zero) sprawiły że tak mi zapadł w pamięć. Uwielbiam arabskie souki, kocham zagubić się pośród indyjskich straganów a tutaj wszystko na ziemi, wszędzie ludzie, kolorowe kobiety, dzieci, całe ich życie toczy się przed Twoimi oczami. Messai cały czas chodził z nami i pilnował by dzieci nie były zbyt natarczywe a kobiety zbyt agresywne. Rozdajemy dzieciom jakieś gadżety, zapewne przyczyniając się do opinii że każdy faranji („biały”, ale też „obcy”,”gość”) to nic, tylko rozdają „pen”, „karamelo”, „food”, czy w ostateczności nieśmiertelne „one birra”. Popełniamy błąd dając zbyt dużo naraz. Tłum dzieciaków gęstniał z każdą minutą i w pewnym momencie zaczęła się agresja, przepychanki i musieliśmy się salwować ucieczką do jeepa.
Z bazaru jedziemy do pobliskiej wioski Dorze - plemię stawiające sobie chaty do 12m wysokości, które potem w ziemi zżerają termity. Z wiekem taka chata osiada, a jeśli z jakiegoś powodu miejsce jest nie-takie, to 50chłopa bierze taką chatkę i przenosi w inne miejsce.
Dorze jest dobrze zorganizowane - płaci się 150 przewodnikowi i on idzie z Tobą na wieś. Dzieciom robi się zdjęć ile się chce, dorosłych najpierw się pytasz. Niektórym było wszystko jedno, inni chcieli 2br. Nie było tu jednak żaden agresji, żadnego zmuszania do fotografowania, ot - przyjaźni tubylcy machają wesoło do turystów. Na koniec chłopaki wyciągnęli wódkę z jakiegoś lokalnego owoca po fermentacji - już już zabierali się do zrobienia całej flaszki z okazji moich urodzin, całe szczęście z mniejszym lub większym taktem się z tego wykpiliśmy. Może to przyjemny chłód, może zieleń dookoła - Dorze była najfajniejszą wioseczką plemienną, którą zwiedziliśmy