Do Dambulli bezawaryjnie dojechaliśmy klimatyzowanym busikiem. Tym razem plecaki zajęly jeden fotel, wiec tylko trzy bilety na dwie osoby. Z autobusu złapał nas tuktukarz, zabrał nas na pokazywanie hoteli. Tutaj, podobnie jak poprzednio, hotele są oddalone od centrum, jedynie najdroższy (Giminthale) jest w centrum. Hotel+restauracja Saman, choć zniechęcały pracami budowlanymi to stały się naszym domem na kilka dni. Hotel posiada aż trzy pokoje, oczywiście puste, tarasik, klimatyzację, 2000rp/noc.
Z hotelu idziemy do świątynii - mające tysiąc+ lat jaskinie wypełnione malunkami i postaciami buddy. Wchodząc widzimy wielką grupę chińczyków (japończyków?koreańców?), staramy się ich wyprzedzić by móc jaskinie podziwiać samym, bo na pewno będą głośno gadać robić zdjęcia i takietam. Doganiają nas jednak i okazuje się że grupa ta kroczy na czele buddyjskiego mnicha i w jaskiniach modlą się i śpiewają, co zamiast zepsuć tchnęło życie i spirytualizm w zimne mury świątyń.
Po drodze spotkaliśmy mistrza. Otóż dość popularnym gadżetem dla turystów jest rzeźbione pudełko wielkości książki. Pudełko to posiada system zmyślnych zatrzasków kryjących dostęp do małych skrytek (np do przechowywania małych ilości pewnych rzeczy ;)
Zaczęło się niewinnie od "jeśli otworzysz to w minutę, jest twoje". Oczywiście rzuciliśmy się otwierać itp, oczywiście bez powodzenia. Potem leniwa rozmowa o kupowaniu drzewa od community, trzech dniach rzeźbienia, itp. W końcu pada cena 5000rp (prawie 50usd), negocjujemy w dół, dochodzą opowieści o jego rodzinie, dzieciach, zarobku itp. W końcu kupujemy dwa pudełka po 2700/szt (70zł). Choć działam pod wpływem impulsu, to były to górne widełki cenowe, Adam w ogóle nie może pojąć po co mu coś takiego. Z pudełkiem w kieszeni spodni schodzimy w dół, historia magicznego pudełka będzie kontynuowana ;)
Ze świątyni wracamy do hotelu i jedziemy na basen do wspomnianego Gimanhalle. Zpotykamy jedynych polaków na trasie, są w podróży poślubnej, więc nijak nie przystają do naszego profilu finansowego. Jeśli korzystamy z baru, wstęp na basen kosztuje 200rp/os, jeśli nie, płaci się 400. Tak jak w Hiltonie zalegliśmy na leżakach z książkami, racząc się piwem i co-tam-w-plecaku-do-jedzenia-jeszcze-jest.
Wieczór już się kończył, jednak jak na rasowych szwendaczy przystało sprawdziliśmy jeszcze hotel&bar kawałek za naszym. Wielka sala, jeden stolik obsadzony lokalsami. Namawiają nas na arak, dosiadamy się. Jeden, "marley" ma włosy długości 2metrów zwinięte w turban na głowie. Inny, Amar jest tutukarzem, a człowiek który sprzedał nam pudełka jest mu winien pieniądze. Okazuje się że Amar widział jak schodzę z pudełkiem w kieszeni i poznał mnie w barze. Bez pudełka zapewne by się nie odezwał :) Amar rozpytuje ile daliśmy za pudełka, śmiejemy się z tego jak gościu który nam je sprzedał oszukał Amara. Dowiadujemy się ile naprawdę powinno takie pudełko kosztować (1500-1700rp). Arak, lokalny bimberek kosztuje ledwo 80rp za shota, więc stawiamy kolejkę i tak zostajemy kumplami. Okazało się że polscy turyści są rzadkością w tych okolicach, choć już zdarzają się. Jeśli więc w okolicach Dambulli usłyszycie że mucha rucha karalucha, to jest to moja skromna zasługa :)
Amar przypomina sobie że w jednym z hoteli są dwie angielki szukające spółki na wynajęcie jeepa do national park. Smsujemy z nimi z telefonu Amara, próbujemy dobijać się do nich do hotelu. Jest północ, plus jesteśmy ładnie wypici, więc odpuszczamy temat, żegnamy się z Amarem i kolegami i jedziemy spać. Na jutro umawiamy się na "grill party o the lake".