Rano z Arba ruszamy do Shashemene lub Hawassy– nie wiem czemu wydawało mi się, że to mały kawałek, a wychodzi znów cały dzień jazdy. Tym razem jedzie się szosą Kenijską, więc ruch większy. Shashemene, stolicę rastafarianizmu oglądamy jadąc główną drogą. Ani to Jamajka, ani to szczególnie interesujące, jedziemy więc do Hawassy. Dojeżdżamy za widoku, oglądamy kilka hoteli, decycujemy się w końcu na hotelu Hawassa (dawniej chyba Shebelle), z pięknym trawnikiem, ogrodem i basenem. Pokoje wreszcie z moskitierami przypominającymi baldachimy, wreszcie moskitiera nie atakuje w nocy mojej twarzy. Podobno można płacić kartą – najpierw recepcjonista odpina kabel od telefonu do hotelu, podpina go pod terminal. Potem terminal próbuje nawiązać połączenie z bankiem, po 20minutach i trzech timeoutach poddaję się. Hotel 700br, czas atakować bankomaty, bo jak zwykle nie doszacowałem budżetu. Jeden z nich daje znaki życia, niestety pozwala naraz wyciągnąć tylko 4000br. W okolicy ładne jezioro, klimatyczne knajpki na jego brzegu, włoska restauracja Dolce Vita z pizzą i panacottą. Znów Etiopia zupełnie inna, wiem jednak którą z nich wolę :)
sorry, zdjęcia pochodzą z następnego dnia