Senne huśtanie, dwie godzinki i jesteśmy z powrotem w Turmi. Tam market - pustynny placyk, na nim pełno ludzi z plemienia hamerów. Oczywiście potrzebujemy lokalnego przewodnidka, znów jednak się przydaje żeby wyjaśnić kilka nieporozumień z lokalsami. Lekko wkurza jednak fakt, iż market otwarty dla wszystkich biały człowiek musi zwiedzać z przewodnikiem za 150-200 br. Zastanawia mnie, czemuż to część bazaru, gdzie sprzedają pamiątki odgrodzona jest drutem kolczastym.
Można by spróbować technicznie opisać, jak ten przeciętny hamer/hamerka wygląda. Można spróbować opisać odczucia, jakie się ma widząc ludzi żywcem z książek o historii. Nie da się być precyzyjnym ani w jednym, ani w drugim - tłum na bazarze to w większości kobiety obwieszone kozimi spódnicami, włosy mają sklejone gliną i masłem. Jeśli są pierwszymi żonami, to na szyi mają wielkie "chomąto", znaczy się naszyjnik. Często na plecach mają wiele kilo gałęzi, jakieś toboły, często dodatkowo obwieszone dziećmi. Jadąc do miasta, widać wiele z nich idących 10-20km na piechotę na ów targ. Ciężko powiedzieć, czy faceci są barwniejsi od kobiet - bardzo wysocy i smukli. Często w mini spódniczkach, lub koszulkach w kolorowe paski. Na szyi kolorowe breloczki, w zębach obowiązkowo patyczek do czyszczenia zębów. Na próby kontaktu reagują opornie, często komunikacja jest utrudniona, bo ich twarze z jakichś nie wyrażają zupełnie nic.
Co do bazaru - są tu do wynegocjowania dobrze ceny pamiątek. Porada - tu kupować suweniry, bo potem w Addis wyłącznie masowy chłam z Kenii plus krzyże i inne pamiątki z północy kraju. Nigdzie nie udało mi się znaleźć nic z asortymentu południa.
Idziemy z powrotem do Messaja czekającego na nas w swoim "local" hotelu. Tam lunch, podczas którego poznaję niesamowitego Amerykanina. Był sobie turysta, który 3 lata temu wrócił od Hamerów i chciał poznać ich język. Okazało się, że w całym Internecie są dwa słowa, a co więcej nikt nigdy nie spisał słownika hamerskiego. Turysta imieniem Arthur, weteran wojny w Wietnamie, posiadacz trzech (byłych) żon, oznajmiający to światu poprzez posiadanie trzech kolczyków w uchu. Jeden z jego synów miał na imie Jack, więc tubylcy nazywają go Ja-kimba, czyli ojciec Jacka. Sporo wie o pobliskich plemionach – np. konso, jeśli dziecko dorastało jakoś nieprawidłowo (np. najpierw mu wyrastały zęby górne, a potem dolne) było zabijane. Całe szczęście podpisali papiery że będą oddawać do sierocińca. Plemie Bodi, brak zmianki w przewodnikach – plemie grubasów, tuczące się przez kilka miesięcy a potem mające fat-competition, wyłaniające króla wioski. Rozmowa z nim to jak spotkanie całego nowego plemienia - jasny punkt programu. Podczas rozmowy przychodzi do niego hamerka, zamieniają parę słów, siada, dostaje coś do jedzenia. By zrozumieć jaki to szok, wyobraź sobie że siedzisz sobie w restauracji o standardzie powiedzmy przyautostradowej „Obiady domowe, świeżonka”, a tam wchodzi Marsjanin i siada obok Ciebie, prosząc kogoś o zamówienie mu porcji flaków z bułką.
Z lunchu mamy jechać na bull jumping, ceremonię inicjacyjną dla młodych chłopaków wchodzących w wiek dorosły. Po niej mogą już się żenić i w ogóle są uważani za mężczyzn. Byłem sceptycznie nastawiony i przekonany że to zwykły turystyczny spęd, jakieś gówniane tourist-show. Po 15min jazdy jeep zjeżdża z drogi. Przewodnik (ten sam co go "obowiązkowo" zgarnęliśmy rano z rynku, całe szczęście w ramach tej kasy) twierdzi że reklamówka wisząca na drzewie to znak że to tam trzeba jechać. Tak jak my myślało chyba z 10 innych jeepów, niestety droga przez busz kończy się na wyschniętej rzece, której nawet land cruisery nie dawały rady przejechać. Z powrotem na asfalt, kawałek dalej dwóch chłopaków w przepaskach biodrowych mówi że to tam, znów wbijamy się w busz, znów drogę wskazuje nam reklamówka wisząca na krzakach. Na "końcu" drogi ktoś wyraźnie zagrodził drogę gałęziami, jakby parking. Niestety żaden z lokalnych przewodników znów nie wie gdzie tak naprawdę w tym buszu iść. Pojawia się rosły, półgoły dżentelmen ze strzelbą i koralikami, mówi że to nie tam, wracamy kawałek, w końcu znajdujemy drogę do wioski. No dobra, w jej pobliże.
Od drogi to jakieś 20-30min marszu, więc nie ma możliwości, żeby znaleźć ją samemu. Idziemy kawałek, schodzimy do koryta rzeki, tam siedzi sporo hamerów - jedni się malują, inni po prostu dają się obserwować. Interakcja międzyrasowa to półgoły facet obwieszony koralikami biorący do ręki lustrzankę turysty i robiący nią zdjęcia. Kilku chciało moją czapkę, jeden grzecznie zapytał o mydło. Nikt nie chciał kasy za zdjęcia - facetom to zwisało, dziewczyny były agresywne i jeśli nie chciały to się nie dało zrobić. Gdzieś na etapie wysiadania z jeepa okazało się że brud na mojej szyi układa się już w czarne paski - to żeby nie było, że to jakaś lekka i przyjemna przejażdżka.
Z koryta rzeki prowadzeni jesteśmy w kierunku wioski. Z daleka słychać trąbki, z bliska widać tańczące kobiety. Zaczęli bez turystów, czyli czy byśmy przyszli, czy nie ceremonia ma miejsce.
Wioseczka to tak naprawdę jedna chata, druga większa odgrodzona, zapewne coś na kształt ratusza. Drewniana palisada i daszek, pod nim wysłane świeżymi liśćmi. Turyści rozpierzchli się po centralnym placyku, a pod daszkiem za to siadali kolejni obwieszeni koralikami i muszelkami ciemnoskórzy goście, zapewne z innych rodzin/wsi/klanów. Byków jakoś nie widać, kilku facetów podpiera pobliski płot. Na środku kobiety śpiewają, chodzą w kółko rytmicznie podskakują dzwoniąc żelastwem, którym są obwieszone. Wiele z nich dodatkowo dmie w trąbki. Harmider, pył unoszony ich stopami. Pomiędzy pałętają się turyści, pełen przekrój od niemieckich emerytów po belgijskich nastolatków. Każdy próbuje robić zdjęcia, niektórzy podchodzą za blisko i spotykają się z agresją, krzykami tańczących. Kobiety czasem gdzieś wychodzą poza teren wioseczki, nie wiadomo co tam się dzieje. Zmęczone kobiety dostają do picia lokalne piwo, parę procent ma, do tego bardzo odżywcze. Wprawiają się w pewien stan transu. Pojawia się paru chłopaków – kobiety skaczą naprzeciw nich, dmą trąbkami im w twarz. Mężczyźni co atrakcyjniejsze z nich smagają z całych sił półtorametrowymi witkami. Kobieta śmieje się, bo nie może przy tym pisnąć, nie może okazać że ją boli. Im więcej razów dostają, tym więcej krwawiących szram na plecach. Im więcej szram i blizn, tym piękniejsza. Skaryfikacja. Nie nam oceniać – to ich tradycja.
Schodzi się coraz więcej gości – starszyzna wita ich przy bramie pojąc lokalnym piwem, wyróżniają się innymi ozdobami na czołach, niektórzy jakby z innego plemienia (kobiety nie mają brązowej gliny we włosach). Koło ratusza za palisadą odbywa się jakaś ceremonia, prowadzone są dwie krowy, ktoś przynosi kozę, widzę gołego młodzieńca, który będzie bohaterem inicjacji – prawdopodobnie dostaje tam jakieś błogosławieństwa lub nauki od starszyzny – podwójna palisada uniemożliwiała białasom wgląd w głąb tej akurat tradycji.
Wychodzimy ze wsi, rozpierzchamy się po buszu, jednolicie wymieszani biali turyści, kobiety i mężczyźni lokalnych plemion. Paręset metrów dalej tubylcy próbują zapanować nad stadem kilkudziesięciu krów i byków – bierze w tym udział wiele ludzi, krzyki, bicie bydła witkami, przeganianie, przepędzanie i jak wisienka na torcie jeszcze kobiety dmące w te swoje trąbki. Z czasem stado zostaje otoczone ludźmi kilka z byków zostaje ustawione w rząd, przy czym każdy trzymany jest przez jednego lub dwóch mężczyzn. Ku ogólnej radości goły młody z wichurą włosów celujących w niebo kilkukrotnie wskakuje i przebiega po plecach byków, brawa, wszyscy się zaczynają rozchodzić, na nas też już czas.
Całość zajmuje imprezy zajmuje około 4-5h. Jedna wioska organizuje coś takiego raz na trzy miesiące, ale wodzowie zwietrzyli już w tym dobry biznes, więc co i rusz różne wsie organizują takie eventy. Jeśli drogi czytelniku trafiasz tam z plecakiem i na własną rękę, rozpytuj w hotelu, ew namierz „przewodników”. Niestety dotarcie do wioski bez 4x4 nie jest możliwe, więc parę dolarów warto mieć przygotowane – tego nie można przegapić.